sobota, 27 lutego 2010

Wyłącznie dla tych, co mocne nerwy mają, czyli drastyczny post kuchenny :)

Słowo się rzekło, kobyłka u płota :) Przyznać muszę, że od wtorku gryzłam się sama ze sobą, czy powinnam jednak narażać blogową brać na koszmary nocne spowodowane traumą związaną z oglądaniem mojej kuchni w stanie obecnym. Nie mniej jednak, podobno jak się mówi A to należy również powiedzieć B. Proszę zatem wziąć głęboki oddech i zaczynamy...
Oto naprędce naszkicowany przeze mnie plan kuchni w stanie obecnym (zaznaczam, że rysunek techniczny nigdy moją dobrą stroną nie był):


Myślę, że wszyscy dobrze wiedzą, że jak się człowiek przeprowadza z jednego domu do drugiego, to mu jakoś meble nie za bardzo pasują. Znaczy się, nie że stylem, tylko rozmiarami człowiekowi nie bardzo pasują. W starej kuchni mieliśmy stół okrągły i do tego cztery krzesła - dwa zwykłe (dla Młodego Pokolenia) i dwa z podłokietnikami - te dwa to oczywiście dla Pani Domu i Pana Domu. Niestety nijak nie udało się owych "podłokietnikowych" krzeseł ustawić w obecnej kuchni, a zatem Pani i Pan Domu obecnie zasiadają do posiłków na składanych krzesłach ogrodowych:( Wniosek numer 1: konieczna jest wymiana stołu na mniejszy (kwadratowy) oraz przynajmniej dwóch krzeseł.
Do nowej kuchni przyjechał z nami również "sajder" (nazwany tak, że niby "na stronie" stoi, hehehe), czyli kredens. Mebel ten został wyszperany przeze mnie i vonZeala na tak zwanym szrocie, i - jako, że deZeal miłością nieograniczoną i nieustającą do niego zapałała - zakupiony za całe 25 funtów. Wniosek: sajder zostaje, chociażbym miała połowę innych mebli z kuchni wynieść:)

A teraz droga braci blogowa, nastąpi kulminacja i poziom straszności sięgnie zenitu, hehe. Oto jak od strony okna wygląda moja kuchnia w stanie obecnym na fotografiach:


Uważny czytelnik z pewnością zauważył, że na pierwszym zdjęciu szafka zlewozmywakowa trochę, hmmm, nie pasuje do reszty szafek. I tak sobie pomyśłałam, że w związku z tym ją sru... wyrzucę, a na jej miejsce wstawię tę wystającą co to wyspę, czy raczej półwysep udaje. Coś tak mniej więcej jak na planie poniżej:

czyli szafka A znika, w jej miejsce wędruje szafka B, a w miejsce B idzie lodówka. To po pierwsze. Po drugie: planuję pozmieniać jakoś szafki wiszące, ale tu jeszcze nie mam tak zwanego konceptu :). Po trzecie, szafki zostają malnięte na kolor złamanej bieli (złamanie, myślę, będzie miało odcień szarego beżu, ale to się jeszcze może zmienić). Czy ktoś wie jak się maluje szafki kuchenne, żeby efekt był zadawalający, a po pół roku nadal dało się wejść do kuchni bez narażenia na zawał serca...?
Problem mam z szafką, która teraz jest "półwyspem" - jej brakuje jednej szuflady, jak widać na załączonym obrazku, a mnie pomysłu na to, co z tym fantem zrobić :(
Po czwarte; musi zostać położona nowa podłoga. Hmmm... jest to dylemat przyprawiający mnie o ból głowy. :(  Dechy nie da rady, bo dech się chyba nie da bezpośrednio na beton, plus cena nie teges. Kafle - praktyczne, ale zimne, no i jak mi pokrywka się z rącząt wyślizgnie, to mi taki kafel  zgodnie z zasadą o złośliwości przedmiotów martwych może pęknąć. Panele -  cholerstwo się elektryzuje i rysuje jak diabli, ale za to nie takie zimne jak kafle.... Są jeszcze takie hmmm... panele drewniane, to znaczy układa się toto identycznie jak panele, ale nie jest to takie plastikowe, tylko ponoć z przetworzonego inżynieryjnie (cokolwiek to znaczy) drewna - oj, skomplikowane to wszystko bardzo....
Po piąte - malujemy ściany, oczywiście po ich wcześniejszym naprawieniu (czytaj wypełnieniu dziur, których teraz więcej niż w dobrym gatunkowo serze szwajcarskim, nasztukowaniu fragmentów tapet, tudzież ich zerwaniu, i tak dalej). Ściana, moi kochani, wygląda tak (o proszę, nawet kawałek sajdera i mój Ptasiek się załapali na zdjęciu):

Wiecie, ja mam ogromną fantazję, czasem tak wielką, że aż ułańską fantazję niemalże. Ale przy tej ścianie, kochani, to ja po prostu wymiękłam kompletnie :)
Poza tym jeszcze, gdzieś tak pomiędzy "po drugie" a "po trzecie", chciałabym wymienić zlewozmywak i kran. Ja jestem osoba stuprocentowo praworęczną i gubię się kompletnie w przestrzeniach przystosowanych dla leworęcznych. Tymczasem zlewozmywak mój obecny jest, psia kostka, leworęczny! No nie umiem sobie z nim poradzić!!! No i te kurki! Moi drodzy, od lat mieszkam w Anglii i nie potrafię zrozumieć tej tutejszej fascynacji osobnymi kurkami na ciepłą i zimną wodę. Jak juz wcześniej pisałam, vonZeal twierdzi, że mam natręctwa - mam jedno: myję gary wyłącznie pod bieżącą wodą; jak nie są umyte pod bieżącą to dla mnie są tłuste. I nie ma, że pół litra płynu do zmywania zostało wylane na jeden talerz - tłuste i już! Nawet jak nie jest tłuste, to jest tłuste!!! No a powiedzcie mi, jak tu umyć naczynia pod bieżącą wodą jak z ciepłego kurka mi leci wrzątek, a z zimnego woda o temperaturze maksymalnie +1 stopień???? Tak więc absolutnie i bezwględnie w trybie natychmiastowym potrzebuję nowy zlewozmywak i kran. A przy okazji może jeszcze zmywarka do naczyń by sie przydała (wtedy zamiast tradycyjnego zlewozmywaka, mogłabym chyba tylko samą miskę zlewową zamontować, już bez tej części ociekaczowej, czy jak to tam zwą... i tym samym zaoszczędzić trochę miejsca na blat roboczy; czy może się mylę?). Na tę zmywarkę to sobie taki podstęp wymyśliłam: u nas ogrzewanie i ciepła woda są na olej opałowy, a olej drogi. To wymyśliłam, że z taką zmywarką to i olej, i wodę się zaoszczędzi, nie? No to może vonZeal się da przekonać do zmywarki, hehehe:). A i jeszcze kiedyś w niedalekiej przyszłosci nowe blaty robocze by były wskazane...
No i takie to mam plany na tę moją kuchnię straszliwą. A co z tego wyjdzie, pokażę jak już coś będzie... gdzieś tak może w nastepnej pięciolatce.....:)

A na zakończenie, żeby Wam moja droga braci blogowa humorki popoprawiać, pokaże Wam jeszcze mój ulubiony sprzęcior w kuchni - mój piec! Piec jest elektryczny, bo gazu we wsi niet, niedogrzewa o jakieś 40 stopni i ciągnie prąd jak wściekły. A wygląda tak:


Piękny prawda? Być może nie powinnam się go pozbywać, bo niedługo pewnie będzie warty kupę kasy jako zabytek klasy "zero" i eksponat muzealny:):):).

Pozdrawiam wszystkich cieplutko i pamiętajcie, uprzedzałam o treściach drastycznych, więc proszę nie mieć do mnie pretencji o koszmarne sny. Reklamacji nie uwzględniam:)

wtorek, 23 lutego 2010

Dylematy, dylematy, czyli post z cyklu: "I co ja mam zrobić?":)...

Ja wiedziałam, że tak będzie :( Naczytałam się różnych  blogów, magazynów, forów; naoglądałam masy zdjęć i.... przestałam wiedzieć co się mi podoba, a co troszkę mniej :( Nie wiem, jak ma wyglądać moja chałupa!!! I chyba już w ogóle nie wiem co chcę w niej zrobić!!! Bo:

po pierwsze - budżet jest hmmm... ujemny ;)
po drugie - musi być praktycznie (znaczy się dzieci młode jeszcze w domu są, i pies)
po trzecie - musi się każdemu podobać yyyy... wróć, to nie jest wykonalne...
po trzecie - musi się podobać przynajmniej MNIE, heheheh

A wiedzieć wam trzeba, że ja estetką jestem ogromną. Podobno - według vonZeala - mam jakieś natręctwa i widzę różne rzeczy tam gdzie ich nie ma. No, ja tam nie wiem; jak jest kurz, to mi to przzeszkadza i musze wytrzeć, brudne gary nie mogą leżeć godzinami w zlewie, psia sierść na wykładzinie - po prostu trzeba odkurzyć chociaż raz dziennie... A jak Dyzinek przyjdzie ze spacerku w deszczowy dzień i zechce wskoczyć do łóżeczka i zostawić śliczne ślady łapek (tak, tak wiem - moja wina - nie powinno się sypiać z psem, no ale Dyziek taki mięciutki jest:) to i pościel trzeba wyprać, no bo jak inaczej. I ściany czasem umyć, i... i.... Ale o czym to ja..? Ah tak. No więc musi być praktycznie... No i pytanie się rodzi następujące; co na podłogi i co na ściany??
W dużym pokoju na podłodze jest piękna kremowa wykładzina dywanowa i tak musi zostać - tu więc nie uniknę odkurzacza i prania wykładziny z psich łapek, tudzież innych niespodzianek, jak na przykład upadek malutkiego węgielka przyniesionego wraz z innymi węgielkami w celu rozpalenia ognia w kominku. Wykładzina musi zostać, bo jest grubiutka i cieplutka, i tak cudownie się na niej staje bosą stópką... (taką samą zresztą mamy w strefie sypialnianej, czyli w pokojach na górze, ale dzisiaj zajmuję się parterem).
W ganku ktoś wielce mądry położył takie winylowe, samoprzylepne panele - nic do nich nie mam, w poprzednim domu też takie mieliśmy w kibelku i łazience i spisywały się na piątkę z plusem. Tylko, że my wiedzieliśmy jak je położyć. Te z kolei w ganku kładł chyba...  sama nie wiem kto, w każdym razie, są krzywe, odlepiają się i w ogóle wygląda to ble..... a nawet BLEEE!
Z ganku wchodzimy do przedpokoju gdzie jest wykładzina dywanowa w "pięknym" rudym kolorku. Ruda została również położona na schodach, a dodatkowo jej fragment zachodzi do kuchni. Kuchnia z kolei pokryta jest "cudownymi", "linoleumowymi" płytkami, takimi jak na korytarzach w blokach. Cóż za genialne rozwiązanie! Nigdy w życiu nie było mi tak zimno w nózie w czasie gotowania!!!  No i jest jeszcze tylny ganek, w którym są trzy rodzaje linoleum na powierzchni 3 metrów kwadratowych. Oraz łazienka.
I wiecie co?? Ja mam może jakieś niemądre, przerośnięte i wyssane z palca marzenia, ale tak STRASZNIE bym chciała tę podłogę parterową ujednolicić... O płytkach myślałam, ale problem taki jest, że my nie możemy się wyprowadzić na czas ich kładzenia na prawie całym parterze... O panelach myślałam, ale w kuchni to sama nie wiem... Hmmmm...
I ściany też bym chciała na jakiś ładny kolor... Tylko nie wiem jaki :( Dłuższy czas rozmyślałam nad kremami, beżami, brązami, tudzież czymś w rodzaju pieczarki, bądź szałwii czy oliwki. A może powinnam zapodać jakiś szoking kolor, na przykład amarant ;)

No cóż... ja wiedziałam, że tak będzie... W każdym razie gdyby ktoś miał jakieś sugestie w kwestii podłogi, to ja chętnie wysłucham:)

Ale tak naprawdę to ja chciałam dzisiaj napisać, że chciałabym białą kuchnię. To znaczy mebelki białe bym chciała. Albo chociaż białopodobne:) Swojego czasu podczytywałam fotoforum Wnętrza na Gazecie i jakoś mnie tak dopadło. Ja strasznie przepraszam, że nie jestem w stanie podać autorów zdjęć i właścicieli kuchni, które mnie urzekły, ale tak sobie je dawno temu skopiowałam na mój dysk nie przypuszczając, że kiedykolwiek będę chciała/musiała się nimi podzielić. Takie mniej więcej klimaty mi się podobają:


I jeszcze tak:

A w ogóle to najbardziej podoba mi się tutaj!!! Oj, tu to ja bym się mogła natychmiast wprowadzić i z kuchni nie wychodzić (no, chyba, że do ogrodu ;)), hihihi. A wspomnieć należy, że jeszcze nie tak dawno konieczność spędzenia nawet krótkiego czasu w kuchni celem kulinarnym była dla mnie największą karą... Cóż, jak to mówią, tylko krowa nie zmienia poglądów :)

Takie mam marzenia... A rzeczywistość jest trochę inna. W następnym poście mam nadzieję pokazać zdjęcia mojej obecnej kuchni - będzie baaaardzo, baaaardzo strasznie, więc jeśli ktoś będzie miał ochotę poczytać i się z nią zapoznać, to bardzo proszę nie robić tego przed snem (koszmary mogą się później przytrafić) i najlepiej nie po ciemku. No, chyba, że ktoś lubi się BAĆ....  

sobota, 20 lutego 2010

Nie dzieje się nic, czyli długi deszczowy tydzień

Myślę sobie, że czas coś nabazgrać znowu na blogu, ale natchnienia dzisiaj nic a nic. A to wszystko dlatego, że nic się nie dzieje - nuda po prostu! Pogoda w tym tygodniu była okropnie paskudna; padało prawie cały tydzień, ciśnienie było niziutkie, co w moim przypadku oznacza niestety ból głowy :( Wczoraj z kolei kara mnie spotkała za bezczelne chwalenie się na blogu wiosną - spadł śnieg. Na szczęście polegał tylko przez kilka godzin i dzisiejsze bardzo wiosenne słoneczko (tak, tak :)) rozpuściło ostatnie łatki śnieżne. Wkrótce trzeba będzie wyjść do ogrodu i uporządkować to, co się tam znajduje - a będzie to zadanie wielce skomplikowane; ogród bowiem pozostawiony był sam sobie przez kilka lat chyba, i wygląda jak... no nie wygląda po prostu :) Ale kryje różnie niespodzianki, które od czasu do czasu odkrywamy. Znaleźliśmy już rozmaryn, lawendę, mnóstwo wrzośców, kawałek mięty (mam nadzieję, że z tego kawałka mięty wyrośnie coś więcej, bo uwielbiam!!!). Co chwilkę odkrywamy też kępki nowych cebulek i innych kwiateczków:



Dobrze, że tych krokusich kępek jest kilka, bo Dyzinek co chwilę mi coś zadeptuje - niedobry chłopczyk. A potem chowa się z niewinną minką za drzewami, tudzież krzewami i ma nadzieję, że się mu upiecze... hehe


Środowy wieczór przeznaczyłam na dłubactwo recyklingowe; w komplecie do mojego nowego i jedynego serducha powstał Ptasiek. vonZeal i reszta bandy twierdzi, że to Kaczka. Kaczka!?!?!?! Widzieliście kiedyś Kaczkę, która tak wygląda??? Bo ja nie. Z Ptaśka dumna jestem bardzo - ma on skrzydełka i nóżki ma... Nóżki co prawda troszkę nieproporcjonalne wyszły hehe, ale co tam. Ostatecznie Ptasiek nie ma latać, ani chodzić, tylko wisieć, a jak to mówią "co ma wisieć nie utonie". Nie utonie... hmmmm... może więc to jednak jest Kaczka??? Eeeee, nie... Ptasiek i już:





I co? Ładny Ptasiek, prawda? Żadna tam Kaczka!!

No i poza tym nic ciekawego się nie wydarzyło w Moorland Home. Oprócz tego, że mamy złamane lusterko zewnętrzne w samochodzie. Koń nam je złamał. Zadem... A było tak:
Zatrzymała się nam przed domem ciężarówka; kierowca - osoba z pewnością niezwykle doświadczona - doskonale wiedział, że musi się zatrzymać, coby konia i jeźdźca z naprzeciwka nadciągających przepuścić, a nie jechać dalej i zdenerwować biedne zwierzątko. No to się zatrzymał. Tylko jakoś tak mu się zapomniało wyłączyć silnik. Konik się spłoszył, i dokładnie na wysokości naszego autka biednego stanął oKONIEM. A właściwie nie stanął, tylko usiadł (na naszym lusterku!!!!) i na swoim szanownym końskim zadzie "obyrtnął się" o 180 stopni i dał dyla.... Dobrze, że kobitka dosiadająca klaczkę nie spadła i kontrolę na konikiem odzyskała natychmiast. I dobrze, że konikowi lusterko zadu nie pocięło... Ale lusterko złamane... Takie atrakcje tu mamy przed domem. Koniki, stado owiec, czasem krówki nam tu spacerują... Uroki mieszkania na wsi "pracującej" hehe :)

Na post scriptum dla wszystkich, którzy wiedzą, że ja cukrojad jestem (po Tatusiu moim kochanym tak mam:) serwuję ślimaczki cynamonowe:) Upiekłam ich 16 - dwa talerze mi wyszły - z myślą, ze połowę zamrożę i będzie jak znalazł na niedzielę. HEHEHEHE!!!! Pożarliśmy z vonZealem całość - dzieciom łaskawie zostawiwszy po dwa ślimaczki na łeb. Rachunek jest prosty - w jedno popołudnie i wieczór ja i vonZeal wchłonęliśmy 12 bułeczek cynamonowych... Czy trzeba jeszcze kogoś przekonywać, że dobre po prostu były??? A oto wspomnienie.....


Przepis pochodzi stąd. Moja modyfikacja polega jedynie na dodaniu znacznie większej ilości cynamonu (no lubię po prostu, hihihi) oraz rodzynek. Ciasto drożdżowe robię zawsze w maszynie do chleba, bo rączęta delikatne mam niezmierne i ciasta manualnie wyrobić by nie zdołały (czytaj: po raz kolejny potwierdza się, że leń ze mnie i już!) :)

A tak już całkiem na zakończenie... Doszłam do wniosku, że wkrótce rozpocznę serię postów związanych ze strategią remontową, w których będę prosić również o rady i opinie. Uprzedzam jednak lojalnie, że posty te będą zawierać treści drastyczne - będę w nich bowiem dzielić się niewątpliwą urodą naszych wnętrz w stanie obecnym, to jest przed zrobieniem czegokolwiek. Osoby o wrażliwych nerwach, proszone będą o zachowanie szczególnej ostrożności w trakcie czytania i oglądania....

Pozdrawiam cieplutko i życzę wszystkim czytaczom miłego weekendu :) :)

poniedziałek, 15 lutego 2010

Serce mam tylko jedno...

...oczywiście oprócz tego co puka w rytmie cza cza i czasem z młodej (hmmm...) piersi się wyrywa :) A wygląda ono tak:


Stare miałam dżinsy, starą koszulę (o dziurawych kamaszach tym razem nie wspomnę :)), to i postanowiłam je zrecyklingować. Dżinsy juz wcześniej zostały przerobione na "kwiotecki pikne", co to się nimi chwaliłam parę postów temu. Dzisiaj zużyłam kolejną ich część, a że jeszcze trochę zostało, to kto wie, może więcej serc powstanie...

A ponieważ tak się sercowo zrobiło, a wczoraj świętowali zakochani, przeczytajcie sobie balladę, którą znalazłam przypadkiem w sieci, a która z pewnego powodu troszkę mnie zaskoczyła.....

Ballada o małej księżniczce

Lat temu trzysta na pewno
Byłabyś dumną królewną,
Dumną infantką z Kastylii
O dłoniach bielszych od lilii.


Jaśniałaby twa uroda
W pałacach albo w ogrodach,
I oczy barwy metalu
Siałyby lęk w Escorialu.

O twoją chłodną grandezzę,
O twoje wdzięki kobiece,
Kruszono by stal co ranka
a mauretańskich krużgankach.

Żebrzący o twoją łaskę
Malowałby cię Velazquez,
I swoim pędzlem, księżniczko,
Uwieczniłby twoje liczko.

Pierwszy poeta Madrytu
Zabawiałby cię do świtu
Niepokojącą historią
O Don Juanie Tenorio.

A ja - twój przyszły małżonek,
W kryzach z barbanckich koronek
Przez wąskie, tajemne drzwiczki
Szedłbym do mojej księżniczki,

I niósłbym ci w podarunku
Prócz serca i pocałunku
Szkatułę rzezaną w kości
Na dowód mojej miłości.

A w tej szkatule pierścienie,
Klejnoty o wielkiej cenie
I dwieście naramienników
Od genueńskich złotników.

Lecz dziś żyjemy w epoce,
Gdy dni są smutne i noce,
I życie coraz to pustsze,
Jak lustro odbite w lustrze.


Nie jestem grandem hiszpańskim,
Tylko poetą bezpańskim,
Który nieśmiało na randkę
Zaprasza swoją infantkę.


Przychodzi moja królewna
W trepkach z prostego drewna,
I po kawiarniach z nią błądzę
Za pożyczone pieniądze.


Tulisz się do mnie łaskawie,
Stajesz przy każdej wystawie,
Gdzie leżą rzeczy niedrogie,
Których ci kupić nie mogę.


I tylko miłość jest tania
Pachnąca smutkiem rozstania,
Więc rzucam ci ją pod nogi,
Choć jestem taki ubogi,


I ślę ci na znak tęsknoty
Fiołki za jeden złoty,
I moje serce uparte
Jednego grosza nie warte.

 
I tak sobie przeczytałam powyższą balladę i pomyślałam, że piękna to walentynka. I się zamyśliłam... A wiecie kto jest jej autorem? I to jest właśnie owo zaskoczenie (przynajmniej dla mnie): Jan Brzechwa...


Pozdrawiam...

czwartek, 11 lutego 2010

Powiedział mi Bartek....

...że dziś Tłusty Czwartek. Tradycje - o czym wszyscy bardzo dobrze wiemy - pielęgnować jak najbardziej należy, a jeśli na dodatek chodzi o  tradycję słodką, to mnie już absolutnie dwa razy nie trzeba powtarzać :) Taką tradycję szczególnie powinno się obcokrajowcom (hmmm.... tutaj to raczej ja jestem obcokrajowcem, hehehe) zaserwować, żeby wiedzieli jak Polak dogodzić sobie potrafi :) Z samego rana więc Pan Domu został poproszony pięknie o zakup pączusiów. Liczyłam na takie cudne, okrąglutkie, lukrem bogato polane, w liczbie około pięć na łeb. A tu Pan Domu, czyli vonZeal przynosi mi takie cudaki:


No moi mili, pączek z prawdziwego zdarzenia to tam jeden był tak naprawdę, i to jeszcze nie polukrowany, tylko ledwo ledwo cukrem pudrem okraszony. A do tego wszystkiego po jednym ciachu na łebka wyszło. I co to za tradycja???  Ale jak to mówią: darowanemu koniowi w zęby zaglądać nie wypada, a ja za każde słodkie wdzięczna jestem ogromnie.
Ale mało mi było... Na kolację zatem Pani Domu (czyli ja) podala słodkie, tłuściutkie:) jak na prawdziwy Tłusty Czwartek przystało, placuszki z jabłkami, które w mojej rodzinie od dawien dawna pod nazwą racuchy funkcjonują. Niedawno dowiedziałam się, że podobno racuchy to z drożdżami są ?!?!?! Dla mnie jednak racuchy to takie, jak z domu rodzinnego wyniesione i kropka. I tak już zostanie na wieki wieków amen.
Jakość zdjęcia marna (za co oczywiście przepraszam), bo spieszyło się i mnie, i całej reszcie do konsumpcji :) Oj, dobre było....


Proszę się częstować i na obwód talii uwagi w żadnym wypadku nie zwracać:) Smacznego !

wtorek, 9 lutego 2010

Poniedziałkowe fajerwerki i gala Absolutnie Doskonałych


Zamknij na chwilę oczy i wyobraź sobie czerwony dywan, błysk fleszy, oklaskujące i wiwatujące tłumy. A Ty w pięknej wieczorowej sukni od baaaaardzo znanego projektanta machasz dłonią i uśmiechasz się delikatnie, zamieniasz uprzejme słowo z osobą stojąca obok, choć nawet nie wiesz kto to... odpowiadasz na pytanie dziennikarza... A potem siedzisz w fotelu na widowni i słyszysz... "A Oscar wędruje do...." Pstryk... iskierka zgasła.
Macie tak czasem? Jakieś śmieszne, dziecinne marzenia, które nigdy się nie spełnią, i nawet nie wiadomo po co pojawiają sie z głowie. Ja mam, rzadko co prawda (o tych infantylnych mowa oczywiście) i niekoniecznie o gali oskarowej, ale czasem się zdarza. Hehehe... wstyd trochę, no bo jak to tak, żeby dorosła baba czas na takie pierdoły traciła :) Ale jakoś tak, chcąc nie chcąc, się zdarza...
Wczoraj rozpaliła sie dla mnie taka iskierka :) Na czerwonym dywanie, w pięknej sukni i cudownej fryzurze (no dobrze, już dobrze: przed komputerem i w starym naciągniętym swetrze:)) przyjęłam nagrodę: ABSOLUTNIE DOSKONAŁY brylant, a trofeum to wręczyła mi MariaPar co w Zielonym Kuferku rezyduje. Mario droga, zaskoczyłaś mnie ogromnie :) Kiedy przeczytałam, że jestem jedną z osób, które wyróżniłaś... zamknęłam ze strachu komputer. Potem znowu otworzyłam i przeczytałam jeszcze raz. "Nie może być, może ktoś ma bloga o podobnej nazwie" - pomyślałam, po czym przejrzałam obserwowane przez Ciebie blogi, żeby sprawdzić te podobne nazwy, dasz wiarę? Ale nic, szukałam i szukałam... no nie ma nic podobnego. No to chyba jednak ja...
Kiedy parę tygodni temu zobaczyłam to wyróżnienie stworzone przez Penelopę pomyślałam, że jest piękne, ale jednocześnie nieprawdopodobnie zobowiązujące. No i teraz troszkę się stresuję, czy podołam, bo kategoria w której wyróżniła mnie Maria to "abolutnie doskonały klimat". Ja nawet nie przypuszczałam, że mój blog ma klimat, hehehe, i nie jest to moi drodzy żadna fałszywa skromność, bo tej nie znoszę, tylko najprawdziwsza prawda. Taaaaaaaaaaakie wyróżnienie!!! Oj... boję się, boję...
A oto i ono:


Wiem, że otrzymane wyróżnienia należy przekazać dalej. Rozumiem już teraz nerwy i zgrzytanie zębów koleżanek bloggerek przy wyborze blogów do nagrodzenia, o czym wielokrotnie czytałam. Sama się przy tym wyborze pociłam strasznie. Już nawet myślałam, że wypiszę blogi na karteczce i wylosuję na przykład pięć. Ale ja - jak wspominałam w poprzednim moim poście - urodzona w sobotę jestem, więc i leń :), a zatem przygotowywanie karteczek celem losowania byłoby zbyt dużym wysiłkiem. W końcu podjęłam decyzję, że brylant przekażę blogom, które podczytywałam jeszcze zanim rozpoczęłam pisanie swojego, które miały na mnie ogromny wpływ i stały się inspiracją do założenia "Moorland Home", i które do dziś są niedoścignionym wzorem. A zatem TADAM!!!!!! (werble, proszę).
Brylant wędruje do:

Jagody , która serca ogrzewa cudownymi opowieściami, a oczy nasze raduje wspaniałymi fotografiami ze wsi bieszczadzkiej. Nagrodę przyznaję za fenomenalnie zaraźliwą radość życia i optymizm.


Asi, która w czółnie o kolorze nadziei żegluje. Nagrodę przyznaję za niezwykłą pogodę ducha, mądre wybory, i pomysły na życie.


Ity, która w Jagodowym Zagajniku pomysły nie z tej ziemi wciela w życie, wprawiając wszystkich w osłupienie :) Nagrodę przyznaję za kreatywność i kapitalną umiejętność tworzenia rzeczy pięknych z rzeczy innych (niekoniecznie pięknych).


Ale moi drodzy, jest jeszcze jeden blog. Blog, na który natknęłam się jako pierwszy i który miał na mnie wpływ piorunujący. Niestety właścicielka tego bloga kilka dni temu "awanturowała się" potwornie o przyznawane jej zewsząd nagrody i prosiła, żeby już więcej nie :) No jakże ja mogłabym się sprzeciwić??? No nie mogłabym, bo na dobrych stosunkach mi zależy, wszak osoba ta jest pierwszą, która dodała mój blog do obserwowanych przez siebie i pierwszą, która zostawiła na mym blogu komentarz. Dlatego też, kochana Elisse, nie przyznaję Ci tego wyróżnienia, choć zasługujesz na nie ogromnie -  masz już przecie to i całą kolekcję innych. Powiem tylko tyle:
jeżeli przypadkiem (co chyba możliwe nie jest) jest tu jeszcze ktoś, kto nie słyszał o Elisse, która z marzeniami jest na ty, to ja bardzo proszę, marsz do niej w try miga, bo tam to się dopiero cuda dzieją!!! :)
A ja już dziekuję Państwu za uwagę i życzę miłego popołudnia:)

PS. Kurcze, tak mi się fajnie zaczął ten tydzień, że chyba sobie zagram w Lotto :)

sobota, 6 lutego 2010

Sto lat temu...

Nie będąc obojętną na obowiązujący w 2010 roku trend "dziecięctwa" i ja przedstawić pragnę ów okres mojego życia.
Otóż drodzy Panie i Panowie, dawno, dawno temu w baaaaardzo zamierzchłej przeszłości, kiedy to na jedną rodzinę przypadał mniej niż jeden samochód, i to wyjącznie marki Fiat 126 p (ewentualnie Fiat 125p, Trabant, Wartburg, tudzież Syrenka), na świat pewnego czerwcowego dnia przyszedł mały Krasnal. Krasnal ów narodził się w sobotę, i mimo że w czasach tych pradawnych wszystkie (?) soboty były pracujące, to jednak nieszczęśliwie dzięcię owo na świat przyszło już po tak zwanym fajrancie. Dziwić się zatem nie należy, że Krasnal specjalną pracowitością nie grzeszy do dzisiaj. Ale aż tak źle nie jest :)
A oto bohater(ka) dzisiejszej historii, jako bardzo młody Krasnal:



Dzień mijał za dniem, miesiąc za miesiącem, a nasz Krasnal dorastał sobie powolutku, otoczony miłością Rodziców, Dziadków w dwóch zestawach, wianuszkiem Ciotek i Wujków oraz Kuzynostwa (przynajmniej taką do dziś ma nadzieję:))



Wakacje Krasnal corocznie spędzał nad pięknym polskim morzem, gdyż będąc tak zwanym "Nizinnym Góralem Podbeskidzkim", szczęście dziecko miało niewątpliwe posiadać Chrzestną zamieszkujacą nadmorską miejscowość. Niezwykle Krasnal lubił przebywać nad Bałtykiem; plaża i kąpiele w morzu były niezwykle interesującą rozrywką (tu Krasnala ulubionym zajęciem było wyłapywanie biedronek [był taki rok, kiedy biedronki były nad Bałtykiem prawdziwą plagą], a następnie więzienie ich w domku z klocków LEGO zbudowanym i z zadowoloną miną i błyskiem zdobywcy w błękitnym oku zdawanie relacji Mamie :"Mamo, mam już chyba ze pięćdziesiąt biedronek!!!!").



W czasie tych błogich wakacyjnych chwil, Krasnal zapoznawał się ze zwierzętami, które to po dziś dzień nie są dla niego obojętne. Oj, kocha Krasnal zwierzynę wszelaką, a zwłaszcza futrzatą, kocha bardzo....

Poniżej jeszcze kilka fotek z życia Krasnala wyjętych:





A teraz drogie Panie i drodzy Panowie zagadka. Co jest w siatce, że się Krasnalowi tak japa cieszy???



Istotny dzień w życiorysie naszego Krasnala miał miejsce pewnej majowej niedzieli. Przy pięknej słonecznej pogodzie Krasnal przystąpił do Pierwszej Komuni:



I tak sobie moi mili, wciąż otoczony miłością, Krasnal rósł i rósł...



i dorastał...

...aż wreszcie Krasnal osiągnął pełnoletność. Taką prawdziwą, nie że jakieś tam mało istotne 18, tylko takie prawdziwie dorosłe 21 lat. To bardzo ważne dla wszystkich Krasnali :) Poniżej pełnoletnie zdjęcie Krasnala w pełnym mundurze galowym:



I na tym właśnie drodzy Państwo - póki co przynajmniej - poprzestańmy....:)
Miłego dnia :)

środa, 3 lutego 2010

Kwiaty i pączki

Wychodzi na to, że ja taka wiosennie monotematyczna jestem, no ale sami popatrzcie co u mnie w ogrodzie wyrosło:



Bezczelnie zmałpowałam "kwiotecki pikne" od Llooki i Kasandry (chociaż ja zdaje się popełniłam inny szew zewnętrzny) i takie je ładniutkie "zasadziłam" w ogródku u siebie, na tych zielonych cudeńkach, co to je wcześniej pokazałam na blogu. A wszystko wyłącznie po to, żeby się publicznie pochwalić dłubactwem swym.
No i popatrzcie tylko, co się w efekcie mojego nasadzenia dżinsowych kwiatów porobiło:

Oświadczam stanowczo, że pączek ów jest całkowicie tegoroczny i jak najbardziej prawdziwy. Słodziutki pączek, prawda? (a nie tuczy :))