sobota, 30 października 2010

Wsi an(g)ielska, wsi wesoła... i mniam-mniam:)

Czy ja już wspominałam, że na mojej (hehehe, prawie jak pani na włościach gadam) wsi jest bardzo wesoło? Mamy swój festiwal piwny i festiwal folkowy, mamy swój wiejski karnawał (może nie aż tak barwny jak ten brazylijski, ale zawsze), mamy wystawę psów i smakowanie cidera (warto zaznaczyć, że w zbieranie jabłek i ich prasowaniu również bierze udział społeczność wiejska), mamy swój letni bal, mamy dwie grupy Morris Dancers (o których już trochę było, a i jeszcze będzie), i mamy swój chór (o którym też jeszcze będzie). No i mamy wyścig wózków... albo czegokolwiek co może - przy odrobinie wyobraźni - wózek przypominać:)
O proszę:
  







Wyścig rozpoczyna się w naszej wsi, a następnie ściga się do (o ile mnie pamięć nie myli) dwóch sąsiednich wsi. Oczywiście po drodze każda załoga zobowiązana jest niejako zatrzymać się w przydrożnym pubie na "małe piwko", a pubów (o ile mnie pamięć nie myli:)) na trasie wyścigu jest 5, słownie PIĘĆ! Nie należy więc się dziwić, że druga runda jest nieco trudniejsza, ale również weselsza; pojawiają sie tu i ówdzie problemy z układem sterowniczym:


...zmęczenie daje się we znaki:


...ale generalnie jest git:)











Jednym słowem, kochani "sza-la-la-la-la zabawa trwa, świat inny wymiar tutaj ma!":)

Moi mili, po tych niezwykle wyczerpujacych wyścigach (nie muszę chyba nikomu mówić, że pchanie wózka pod dość stromą górkę nie jest zadaniem łatwym) koniecznie należy wrzucić coś na ruszt:) Dzisiaj zapraszam na najprostszą lasagne na świecie. Jest taka prosta, że robi się ją w 10 minut (nie przesadzam), a potem tylko trzeba czekać jakieś 40 minut, aż się nam "MniamMniam" w piekarniku pięknie upiecze. Na ową lasagne potrzebujemy:
płatki lasagne (u mnie schodzi 12 płatów),
ciut-ciut oleju (oliwy)
ok 40 dag mielonego mięsa,
cebula,
sos pomidorowy taki jak do makaronów - to dzięki niemu moja lasagne jest najprostrza na świecie (oczywiście kto chce może sobie sos stworzyć po swojemu, ale wtedy to już nie będzie najprostsza lasagne);)
starty żółty ser i trochę masła, 
 + najprostrzy na świecie beszamel, na który potrzebujemy:
125 ml mleka
200 g śmietanki (np. creme fraiche),
sól i pieprz
starty ser
Potrzebny nam będzie również piekarnik, kuchenka, i mikrofala, oraz patelnia, plastikowa miska, naczynie żaroodporne na lasagne oraz deska do krojenia i nóż i widelec:):):) Dla tych którzy dysponują płatkami lasagne wymagającymi podgotowania potrzebna będzie też woda i garnek:). Ja używam takich których nie trzeba podgotowywać... dla pewności wrzucam je natomiast na około 30 sekund do gorącej wody, jednak - podobno - nie jest to konieczne.

Rozpoczynamy od załączenia piekarnika, i ustawienia go na 200 stopni. Następnie na patelnię nalewamy ciut-ciut oleju, a następnie sru na to pokrojoną cebulkę (ja cebulkę posypuje słodką papryką - nie wiem czemu, ale jakoś mi sie wydaje, że wtedy lepiej smakuje:)). Kiedy cebulka się zeszkli należy na nią wrzucić mielone mięso, doprawić nieco do smaku i smażyć. W czasie kiedy mięsko nam się podsmaża możemy przygotować najprostszy na świecie beszamel. Do plastikowej miseczki ładujemy mleko, śmietankę, sól i pieprz, mieszamy widelcem i sru to wszystko do mikrofali na około 40 sekund - 1 minutę (zależy od mocy naszego sprzętu oczywiście:)) Ja do tego tak zwanego beszamelu dodaje również starty ser. Bo tak, hehehe:)
W czasie kiedy nam się beszamel pięknie podgrzewa i łączy, należy przemieszać mięsko, a jeśli już utraciło czerwony kolor, możemy dodać słoiczek naszego sosu pomidorowego do makaronów:) I tak sobie niech to ładnie "pyrka" przez jakieś 3 minutki. W tym czasie możemy nasmarować masłem formę w której naszą lasagne bedziemy piekli:)
A potem to już tak:
warstwa płatów lasagnie, mięcho, warstwa płatków, beszamel, warstwa płatów, mięcho, warstwa płatów i beszamel:) Na górze musi być beszamel, na którym należy malowniczo ułożyć kilka niewielkich płatków masła, przykryć folią (tudzież inną pokrywką) i sru do pieca na około 40 minut. No i teraz jest trudno, bo trzeba czekać, ale w tym czasie możemy na przykład posprzątać kuchnię, albo nakryć do stołu, albo zrobić sałatkę:) Na około 5 minut przed końcem pieczenia wyjmujemy lasagne z pieca, zdejmujemy folię (tudzież inną pokrywkę) i posypujemy obficie (no chyba że jesteśmy na radykalnej diecie, hehehe) żółtym, startym serem). Przykrywamy i dalej do pieca na jeszcze 5 minut. A potem....
A potem to już tylko pozostaje wyjąć, pokroić, nałożyć na talerze i... jeść:) Mmmmmmniam:)

Tu dla dokumentacji zdjęcie przed włożeniem do pieca (jeszcze nie wygląda to apetycznie):


... po wyjęciu z pieca (teraz już nieco lepiej):


... i wreszcie (!!!!!) na talerzu:)


Smacznego:)

wtorek, 26 października 2010

Wizyta...

Dzisiaj będzie o tym, jak to Moorlandową chałupę nawiedzili deZealowi rodzice:) Po dwóch tygodniach bujania się w domu rodzinnym przyszedł czas na półtoragodzinne bujanie się w chmurach w składzie: deZeal, vonZealówna, deZealowa Mama i deZealowy Tata:) Bujanie przebiegło spokojnie, choć przy lądowaniu pilotowi nie udało się uniknąć niewielkiego kangurka (nadmienić należy, że deZeal szczęście ma ogromne do profesjonalnych pilotów i kangurka tym razem zaliczyła po raz pierwszy).


A kiedy już nogi nasze stanęły na ziemi i do Moorlandowej Chałupy w końcu się dokulaliśmy i odespali trudy podróży, rozpoczęliśmy zwiedzanie naszych niezwykle malowniczych okolic. Było dużo achów i ochów, zachwytów, podziwów, i innych takich:) Faktycznie, okolice są niezwykle piękne i wszelkie ochy i achy są w pełni uzasadnione; a jeśli jeszcze do tego wszystkiego świeci piękne słońce (co nie zawsze jesienią jest gwarantowane), to czego chcieć więcej? No sami popatrzcie...















W ramach odwiedzin nieco dalszych okolic, deZealowa Mama i deZealowy tata zabrani zostali do miasta o znaczeniu strategicznym (czytaj: handlowym) i historycznym (w mieście tym wszek na świat przyszedł niejaki Francis Drake). Mowa tu o Tavistock. Miejsce to zaiste piękne i zabytkowe, z niezwykle interesującym komisariatem policji, szkołą która wygląda jak żywcem przeniesiona z filmu o Harrym Potterze i z rynkiem handlowym, którego historia sięga 1105 roku. Być może uda mi się przybliżyć w przyszłości, dzisiaj dla zachęty jedynie klika fotek autorstwa deZealowego Taty:)








Z dwutygodniowych wy-wczasów deZealowych Rodziców najbardziej (poza deZeal oczywiście) cieszył się chyba Dionizy. Nie pamięta bowiem Dionizeldo mój najdroższy czasów, kiedy to byłby bardziej rozpieszczany, wygląskany, wykochany, wytarmoszony, wyspacerowany, wybiegany i wybawiony. Koniecznie muszę tu zatem wyjaśnić, że deZealowa Mama okazała się mieć nie mniejszego od samej deZeal hopla na punkcie kudłatego pyszczka Dieselem zwanego, że już o Pannie Literatce Puszkin, zwanej ostatnimi czasy Puszynką (że niby taka Kruszynka, hehehe) nie wspomnę:)
Codzienne długaśne spacery po okolicznych polach, lasach i dolinach, i innych Dartmoorskich bezdrożach uszczęśliwiły Dyzia ogromnie. Futro moje najukochańsze nabrało nieco bardziej ponętnych kształtów i wygląda teraz jak prawdziwy mężczyzna:), a nie jak tłuścioch kanapowy. Zresztą z dobroczynnych (czytaj: odchudzających) skutków owych spacerów skorzystał nie tylko Dionizy, ale i pozostałe uczestniczące w nich osoby:)








I w tym miejscu apel prywatny muszę zamieścić: deZealowa Mamo i deZealowy Tato! Przyjeżdżajcie znów bo Dionizy znów powolutku zaczyna obrastać tłuszczykiem:) A poza tym vonZeal stwierdził, że moja zupa jarzynowa nie smakuje aż tak dobrze.... no bezczelny jeden:)


W następnym poście będzie o pewnym wydarzeniu... hmmmm.. nazwijmy to kulturalnym jakie miało miejsce w naszej niezwykle aktywnej wsi:) No naprawdę, nie ma tygodnia, żeby coś się tu nie działo:) I nie mam tu na myśli bójek pod pubem, co to to nie.
Ah, bym zapomniała, zanim powiem na dzisiaj do widzenia to muszę się z Wami podzielić pewną nowiną.... Kochani... zima idzie, i Święta idą... No sami popatrzcie (co prawda jeszcze nie w śniegu, ale czyż nie jest to bożonarodzeniowy widok???)


Duża buźka dla wszystkich, którzy tu zaglądają:)