czwartek, 28 stycznia 2010

Królowej Zimy natura przekorna...



Siądź Gościu przy kominku,
Nogi ogrzej sobie...

Tak sobie myślę, że zaklinanie nasze blogowe nie daje specjalnie efektu (no chyba, że wręcz odwrotny); im częściej staramy się przywołać Tę Której Imienia Nie Wolno Jeszcze Wymawiać Głośno, tym bardziej Biała Dama palcem kiwa :) "Oj', zdaje się mówić, "tak bardzo macie mnie dosyć?? To ja wam jeszcze pokaże". No i przeglądam sobie blogi moje ulubione i co widzę? U kogoś -32 stopnie??? No zimno, zimno... - 20? Hmmm... trochę lepiej, -10 stopni? Toż to już tropiki niemalże ;)! U mnie temperatura około 0 stopni z tendencją lekko plusową, więc powinnam się czuć jak na Równiku. Ale nie... Współodczuwam bowiem bardzo z blogowymi koleżankami i też się telepię jak ta galareta :) A co? Więc moi mili, ja postanowienie mam następujące i propozycję: nie wymawiać przez jakiś czas imienia tej co to na "W" się zaczyna i na "A" się kończy - może to pomoże... Co myślicie?
Dzisiaj więc ogrzewam się wyłącznie ciepełkiem płomieni kominkowych i kubkiem gorącej czekolady. Zapraszam :)



... i może jeszcze wspomnieniem dzisiejszego wschodu słońca. Taki mi się wydał wios...... ups!



poniedziałek, 25 stycznia 2010

Ostro zaklinam (we współpracy ze Skaldami) :)

Wiosna - cieplejszy wieje wiatr,
Wiosna - znów nam ubyło lat,
Wiosna, wiosna w koło,

rozkwitły bzy...




Śpiewa skowronek nad nami,

Drzewa strzeliły pąkami,



Wszystko kwitnie w koło
I ja i Ty...


Ktoś na niebie owce wypasa, hej



Popatrz zakwitł już Twój parasol, hej




Nawet w bramie pan Walenty - stróż
Puszcza wiosną pierwsze pędy róż,



Portret dziadzia rano wyszedł z ram
I na spacer poszedł sobie sam.



Nie przeszkadza tytuł, wiek i płeć
By zielono wiosną w głowie mieć :)



No tak bardzo chciałam pozaklinać wiosnę dzisiaj z nowymi tegorocznymi zdjęciami i masz babo placek! Nie, nie sypnęło śniegiem, mrozu też nie ma, ale jest szaro i buro, no jak w listopadzie niemalże. Suma sumarum zdjęć wiosennych dzisiaj na zewnątrz nijak robić się nie da :( Ale ponieważ obiecałam, że będę zaklinać, to i zaklinam. Naszymi zdjęciami archiwalnymi (autor: głównie Pan Domu, czasem ja, jedno nawet - o ile się nie mylę - jest mojego Taty) :)
Byle do wiosny :)
PS. Uwaga, uwaga! Właśnie otrzymałam w komentarzach informację od mojego Taty, że "nie jedno, tylko dwa". Tym samym prostuję: oba zdjęcia z magnoliami są autorstwa mojego Taty. Dziękuję Tato. I dziękuję za uwagę :) Hihihi.

sobota, 23 stycznia 2010

Wiosna, wiosna, wiosna, jak to tak?

Kiedy nasi ogrodowi pierzaści goście wykazują się zwiększoną aktywnością...




a w ogrodzie gdzie niegdzie mozolnie wykluwają się z ziemi zielone cudeńka:




a do tego wszystkiego przygrzewa słoneczko, czas ruszyć na wędrówkę w poszukiwaniu wiosny :)





Zdecydowanie tutejsze powietrze zaczyna pachnieć inaczej... Może jeszcze jej nie widać, ale wiosna, moi mili, jest już w drodze. Ale zaraz, zaraz - toż to zaledwie druga połowa stycznia! Ej, wiosna, wiosna jak to tak? Nie za wcześnie przypadkiem?? Eee, co tam, narzekać nie będę :)
Dodam jeszcze nieco widoczków okolicznych i cudów tutejszej wiejskiej architektury (ach, te chaty kryte strzechą...):








Oj, długi był to spacer :) Osiem kilometrów zdecydowanie czuje się w nogach, zwłaszcza gdy kondycja nie do końca taka, jak być powinna. Ale co tam, tłuszczyku się troszkę spaliło, więc uzupełnić go trzeba :) A zatem - tak na szybko, bo świeże powietrze wzmaga przecie apetyt -zapraszam na naleśniki! Z bitą śmietaną i posypane czekoladą :) Nadzienie do wyboru: dżem wiśniowy, marmolada pomarańczowa, nutella albo - uwaga, uwaga - cukier i sok cytrynowy (z tym akurat nadzieniem spotkałam się po raz pierwszy w Anglii: posypujemy naleśniora cukrem, skrapaimy obficie sokiem z cytryny, zwijamy i... voila! Polecam, naprawdę pycha!)
Smacznego :)


PS. Słowo daję, naleśniki były pyszne, choć zdjęcie takie sobie... Dzieci wchłonęły w mgnieniu oka, Pan Domu na słowo "naleśniki" marudzi potwornie, a potem wcina, aż mu się uszy trzęsą :) Tak też było tym razem. No dobre były i tyle:) :)

niedziela, 17 stycznia 2010

Zdolna jestem niesłychanie,


najpiękniejsze mam... Co? O tym za chwilę. Duma mnie dzisiaj rozpiera potworna, bo dokonałam dzieła tworzenia. Blogowe towarzystwo nie tylko jest w dechę, ale ma jeszcze nieprawdopodobną moc oddziaływania na innych, inspirowania po prostu. Ja również uległam temu działaniu i stworzyłam dzisiaj pomoc kuchenną :)
Po pierwsze, w zeszłym roku pod choinkę (to znaczy pod choinkę 2008 a nie 2009) dostałam od mojego osobistego maszynę do szycia. Bo chciałam. Bo uważam, że maszyna do szycia to takie ustrojstwo co to w domu być musi. Nawet jak się ustrojstwa tego nie używa. No to dostałam. Maszyna owa do dzisiaj stała sobie spokojnie nierozpakowana w szafie...
Po drugie, mam ci ja rękawice kuchenne, które dostałam od mojej Mamy. Wiekowe są już bardzo (czytaj: sfatygowane okrutnie). Troszkę przetarte, troszkę przypalone... po prostu intensywnie używane :) "Wyrzuć" - mówi osobisty. "Kupimy nowe". No to ja na to, że nie wywala się tak ot prezentu matczynego, nie? Inne wyjście trzeba znaleść...
Po trzecie, wytargałam ci ja dzisiaj rzeczoną maszynę z szafy i postanowiłam się z nią zapoznać :) Skrajnych emocji przy tym było co niemiara: od euforycznej wręcz radości, po przekleństwa i zgrzytanie zębami. Jak widać koncentrowałam się przy tym maksymalnie, aż dziw, że mi się procesorek nie przepalił:)

No i w końcu ruszyłam z koksem :) I uszyłam sobie:


POKROWCE na rękawice kuchenne. Pokrowce, bo ja oczywiście te stare, przypalone i podarte od rodzicielki otrzymane rękawice wpakowałam do środka :) Taka sentymentalna duszyczka ze mnie!
Prosze się tu ze mnie nie nabijać. Dzieło moje jest moim pierwszym, więc oczywiście, że nie jest doskonałe; tu krzywo, tam nierówno (oj bardzo nierówno nawet), kot z aplikacji nie za bardzo kota przypomina (tak na marginesie, kot jest zrobiony od tylca, jakby ktoś pytał) :) Ale ja i tak jestem z siebie dumna, bo do tej pory poza przyszyciem guzika, tudzież zszyciem jakiejś niewielkiej dziurki, z igłą nie miałam nic wspólnego. Nie mówiąc już o szyciu mechanicznym (a dziadowie moi obaj krawcami po profesyji byli... ech..).
Jak widać jednak mojemu wiernemu fanowi, Dieselkowi się spodobało. Boroczek, pewnie myślał, że mamusia uszyła mu zabaweczkę do tarmoszenia :) Może następnym razem, bo na tych pokrowcach to ja raczej nie skończę.
Pozdrawiam wszystkich i życzę miłej niedzieli, a ja idę ugotować kolacyjkę na ciepło, oczywiście korzystając z moich nowych, pięknych POKROWCÓW!! Dzisiaj będzie leczo :) Smacznego...

niedziela, 10 stycznia 2010

In Memorandum

Dzisiaj będzie o mojej małej dziewczynce. Mojej kochanej Bipuni, Bipexie, moim biało-burym Futerku... Choć nie ma jej z nami już od dwóch miesięcy, nie mogło jej tu zabraknąć.
Adoptowana od znajomej, która przeprowadzając się nie mogła jej zabrać ze sobą, była z nami prawie przez cztery lata. Niezwykle spokojna, mądra, przyjazna, kochana po prostu, skradła nasze serca w mgnieniu oka. Nie była typem kota "kolanowego", zdecydowanie wolała wylegiwać się obok nas, przytulona do uda... Nie była włóczykijem, nigdy nawet nie wyszła poza ogród, w którym lubiła zażywać kąpieli słonecznych. Chyba pokochała ten "dom spokojnej starości", który jej daliśmy... Dostojna i mądra, miała w nosie wszelkie podejmowane przez nas próby zabawy z kawałkiem papieru na sznurku (przynajmniej na początku staraliśmy się ją tak zabawiać - potem daliśmy sobie spokój widząc, że patrzy na nas jak na wariatów) - w końcu kiedy do nas trafiła, była już dojrzałą damą...



Kiedy w domu pojawił się Dyziek, Bips nie była zbyt szczęśliwa; "co się mi tu jakiś smarkacz będzie pałętał?" - zdawała się mówić, czy raczej prychać. Wyniosła się nawet na jakiś czas do sypialni i odmawiała wystawiania stamtąd nosa. Po pewnym czasie zaakceptowała go jednak, zaprzyjaźniła się nawet. Do tego stopnia, że pozwalała mu jeść z jej miski (podczas gdy ona posilała się z jego psiej michy).



Miała 16 lat, kiedy nadszedł jej czas. Smutno bez mojej małej dziewczynki...




Gdy na niebie pojawia się tęcza (co zdarza się całkiem często), uśmiecham się. Lubię myśleć, że to Bipex wychodzi na ten tęczowy most sprawdzić jak sobie radzimy i pomachać nam łapką. Lubię myśleć, że któregoś dnia wróci do nas. Kto wie, może jako dziewczynka, może jako chłopczyk, może w innym futerku... Ale wróci do nas. Bo dom bez kota to dom pusty, a rodzina bez kota niekompletna...

środa, 6 stycznia 2010

...ale za to jaka piękna :) (część II)


... stało się; deZeal uprzejmie donosi, że Moorland Home został zasypany śniegiem. Szkoła - jak przewidziałam wczoraj - była zamknięta. Ale co tam... był za to długaśny (dzięki za radę, Izo J. ;) - wszystkie wzięłam sobie do serca i mam nadzieję stosować) rodzinny i jakże piękny spacer. Odzialiśmy się cieplutko (czapki, rękawice, szale i te sprawy) i ruszyliśmy we czwórkę, plus pies oczywiście, na podziwianie zimy. Dave zabrał nawet termos z gorącą kawa, gdyby przypadkiem z nadmiaru wrażeń zaschło nam w gardłach! Taki mądry jest! No i oczywiście zabrał ze sobą swój nieodłączny aparat, więc dzisiejsze zdjęcia są autorstwa mojego osobistego fotografa - uprzedzam od razu, że zgodę na ich publikację na blogu otrzymałam :)





Dzieci widziały już śnieg, mimo to cieszyły się jak... dzieci. Diesel natomiast ze zjawiskiem tym spotkał się pierwszy raz. Najpierw się bał, potem pokochał. Brykał po śniegu jak młody źrebak :)


tu z uśmiechem na "buzi" i rozwianym włosem :)


W trakcie naszego spaceru spotkaliśmy też kilku okolicznych mieszkańców:



A to już w drodze powrotnej: główna ulica we wsi.


Po południu przed domem pojawił się ten przystojny jegomość:




Ach, miły był to dzień. Teraz do szczęścia brakuje mi tylko wygrzania nóżek przy kominku i szklaneczki grzańca... może za chwilkę :)
A tymczasem pozdrawiam...