wtorek, 31 sierpnia 2010

Na poprawę nastroju i to co lubię...



Kiedy Baba ma zły humor i wściekła jest na cały świat i w ogóle czuje się jak ostatnia łajza:) i szpetota, to oznacza to, że czas wybrać się do Babowego terapeuty fryzjerem zwanego (czasem na takie dolegliwości jeszcze może pomóc kosmetyczka albo manikurzystka, tudzież pedikurzystka, a czasem nawet najzwyklejsza gonitwa po sklepach, przy czym warunkiem poprawy samopoczucia jest tu dosyć pełny portfel:) I mnie dzisiaj terapia taka spokała. Długa to terapia była, bardzo długa. Przesiedziałam na fotelu Babowego Terapeuty godzin kilka, czego efektem był skutek uboczny w postaci obolałego zadu:) Ale było warto. Mimo bolących czterech liter i mimo moralniaka pt. "o matko, tyle kasy poszło, a i tak za chwile zarosnę jak cap, i nic nie bedzie widać, i znowu trzeba będzie kurację przeprowadzić, a chałupa dalej w powijakach i trzeba kupić i to i tamto, a mnie sie włosów zachciewa... i tak dalej:)" Ale co tam, kasa wydana, fryz zrobiony, kolorki strzelone. I już. Że tak powiem kolokwialnie i mało poprawnie: "fakt dokonany":)


Po drugie na poprawę nastroju Babie pomaga też świadomość popularności:) Tak tak, bo ja taka jestem popularna, że aż 5 (PIEĆ!!!!!) osób zaprosiło mnie do zabawy blogowej. Zgodnie z jej zasadami należy napisać kto nas zaprosił, wymienić 10 rzeczy, które lubimy robić, i zaprosić kolejne 10 osób do zabawy.
Ja swoje zaproszenie przyjełam od 5 uroczych koleżanek:
1. Anny-Marii z blogu KUCHARNIA (jeśli nie znacie to maszerujcie tam szybciutko, tylko proszę się koniecznie w śliniaczek zaopatrzyć, bo Ania takie cudowności potrafi przyrządzić, że aż człowiek ślinotoku na sam widok dostaje)
2. Mirelki ze Źródełka Marzeń - Mirelkę to chyba wszyscy znają, nie?
3. MariiPar z Zielonego Kuferka - jak wyżej:):):)
4. Monique  z blogu Mój Dom Jest Moją Twierdzą
5. Aagii z Oazy - Aageę to chyba też wszyscy znają:)
No, taka popularna jestem, że aż się sama wystraszyłam, czy za niedługo paparazzi jacyś mi to nie zaczną pod chałupą naszą morlandową koczować, hehehehe:):) Ale do dzieła:

Lubię......
1. spać, zwłaszcza rano (bo wieczorem są inne ciekawe rzeczy do roboty), a potem budzić się powoli, czując zapach świeżo mielonej kawy i słysząc delikatny furkot muślinowej firaneczki.... aj, się rozmarzyłam, hehehehe,
2. czekoladę, w każdych ilościach i o każdej porze, najchętniej mleczną albo kawową, chociaż w chwilach desparacji pożeram również gorzką. Oczywiście czekolada w płynie jak najbardziej zalicza się do grona lubianych:)
3 czytać, najchętniej thrillery medyczne, dla przykładu Tess Gerritsen, Michael Palmer, Robin Cook - to takie okropne książki, co to się człowiek po przeczytaniiu boi do lekarza z przeziębieniem iść, hehehe :) 
4. filmy s serii "w starym kinie" i filmy Machulskiego i Barei:)
5. Kabaret Starszych Panów i Agnieszkę Osiecką
6. Śpiewać, tu jak z czekoladą, w każdej ilości i o każdej porze:)  
7. zagłębiać się w świecie ulubionych blogów,
8. buszować po Ebay'u
9. spacerować z Dyziem, i wsłuchiwać się w mruczando Panny Kotty:)
10. Lubię, jak wszystko mi się układa w życiu tak jak lubię:):):), a nie zawsze tak jest i tego NIE lubię:)

Ufffff....

A teraz zapraszam (i to wcale nie jest takie proste, bo zabawa jest nie mniej popularna niż ja, hehehehe, i chyba prawie wszędzie już była...):

Jasnobłękitną z Błękitno Mi
Ulę, co ciągle jest W Drodze
Ma.ol.su i jej Dwanaście Kotów
Elfika  i Titanię

Życzę miełej zabawy:):):)

piątek, 27 sierpnia 2010

Psiejsko - czarodziejsko:)

Ja uwielbiam zwierzęta. Wszystkie! No może za wyjątkiem pająków, a zwłaszcza tych wielkich i włochatych z nogami jak Kate Moss. No i komarów nie lubie za bardzo. I much - zwłaszcza w kuchni. Jaszczury są OK, o ile nie muszę za blisko podchodzić:) Podobnie jak do krów, hehehe - są piekne i dają mleko, ale ja wolę podziwiać z kilkumetrowej odległości; Gęsi mnie przerażają, choć zupełnie nie wiem dlaczego:) Ale generalnie kocham wszystkie zwierzęta. Najbardziej futrzate. A z futrzatych najbardziej psy i koty.
A skoro psy i piątek to.... pamiętacie Piątek z Pankracym? Ale o Piątku mówię, tym prawdziwym, z cudownym Zygmuntem Kęstowiczem, a nie o jakimś tam Okienku Pankracego, który według mnie nie był prawdziwym Pankracym (może dlatego, ze już za stara byłam na Okienko, a może dlatego, że Pankracy jakimś dziwnym, nieswoim głosem mówił, hahahaha). U mnie więc dzisiaj Piątek z Pankracym i z... Dionizym:) Tu proszę kliknąć i wzruszać się niezmiernie:)

Poprzez miedzę, poprzez łąki,
poprzez leśne ścieżki wąskie
cztery łapy psa unoszą w świat...






Łapy, łapy, cztery łapy
a na łapach pies kudłaty:


Kto dogoni psa? Kto dogoni psa?
Może Ty?


Może Ty?


Może jednak ja:)


A na zakończenie chciałam dodać, że mam nadzieję wkrótce zamieścić "Dionizowy post biograficzny", no i oczywiście Futro Numer Dwa (Puszkinem zwane) też się wkrótce pojawi, hehehe... I jeszcze chciałam powiedzieć, że za dwa tygodnie 1/2 Moorlandowej Załogi zawita w kraju nad Wisłą:):):) Hurrrrrra, już się nie mogę doczekać!!!!!
Buziaczki przesyłam wszystkim odwiedzającym i życzę miłego weekendu (pamiętajcie: jutro o 9.00 Sobótka (a może 5-10-15?), a w niedzielę Teleranek:):):)

PS.Autorem dzisiejszym zdjęć jest prawie w całości mój osobisty fotograf - vonZeal.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Hibernacji mówimy NIE!

Czy ktoś tu jeszcze w ogóle zagląda?  Ciekawa jestem, bo z jakiś zupełnie nieznanych mi powodów Moorland Home porósł mchem... i pajęczyny się pojawiły w kątach pomiędzy postami, hehehe. Przyczyn mojej przedłużającej się nieobecności w świecie blogowym można by znaleść pewnie całe mnóstwo, ale tłumaczyć się nie czas i miejsce:) Powiem tylko tyle: mea culpa i już jestem:) Na dzień dobry zatem mały bukiecik dla wszystkich tych, którzy jeszcze o mnie nie zapomnieli...























Moi mili, chałupa nasza Moorlandowa cały czas jest w rozsypce, a nawet więcej niż w rozsypce. No bo ściany obskropane, futryny drzwi obdarte z farby i... czas ucieka:) Ale już jesteśmy na dobrej drodze, bo ściany które wymagały szczególnej uwagi (w tym moja sławetna ściana kuchenna) zostały wygipsowane pięknie przez fachowców. Matko, ile z tym zachodu było... Gipsowanie trwało pięć tygodni, a ścian wymagających szczególnej uwagi było - pożal sie Boże - 4 (słownie: cztery), w tym jedna o powierzchni około jednego metra kwadratowego:). Na dodatek są oczywiście wakacje, a zatem młode pokolenie uziemione w domu. Młode pokolenie natomiast na komendę "Nie dotykać! Świeżo malowane!" co robi? Oczywiście musi sprawdzić, czy aby napewno świeżo malowane i już mamy piekne odciski na ścianie na ten przykład, i robotę polegającą na położeniu kolejnej warstwy farby (bo sprawdzanie nie kończy się zazwyczaj na jednym odcisku, o nie, hehehehe),  a co za tym idzie kolejny dzień z głowy:) No nie ma co ryzykować i trzeba czekać, aż młode pokolenie wróci do szkoły...

Pogodę mieliśmy iście letnią do 21 lipca, czyli do dnia rozpoczęcia wakacji. Od tego czasu niebo nad Moorland Home najczęściej wygląda tak:


a roślinki w ogrodzie najczęsciej wyglądają tak:











Prawda, że uroczo? A w przerwie między ulewnymi deszczami, porywistymi wichurami, i temperaturami bynajmniej nie +25 stopni, można sobie w ogrodzie (bo dalej lepiej sie nie wypuszczać za bardzo w obawie przed kolejną ulewą, hehehe) pooglądać różnego rodzaju stwory. Takie na przykład:


Pomimo niespecjanie sprzyjającej aury mieliśmy jednak we wsi nasz coroczny festiwal folklorystyczny. O dziwo, tym razem pogoda dopisała. Niestety, nie dopisała publiczność - ponoć w tym roku było znacznie mniej osób przyjezdnych niż w latach ubiełych. Mnie to specjalnie nie dziwi - ceny biletów były bardzo wygórowane. Załoga naszej chałupy mogła sobie pozwolić niestety tylko na jeden dzień festiwalu (a właściwie tylko pół dnia). Zabawa jednak była przednia; poza oczywistymi atrakcjami pod tytułem namiot z piwem typu "spocone skarpety", czyli English Ale (to vonZeal), a także bardziej normalnym piwem typu "blond" (to ja), były koncerty, opowiadanie historyjek dla dzieci, teatrzyk kukiełkowy, wyścigi gumowych kaczek (nasza kaczka oczywiście.... nie wygrała), i cała masa innych różności:)






Oczywiście, jak to na festiwal folkowy przystało, pojawiło się sporo grup Morris Dancers. Taniec Morris jest angielskim tańcem ludowym, tańczonym zwykle przy akompaniamencie muzycznym. Tancerze często korzystają z rekwizytów, takich jak kije, miecze, chusteczki, czy dzwonki. Jest kilka stylów tańca morris, a grup Morris Dancers jest tyle, że trudno je policzyć:) Również i nasza wieś ma swoją grupę, a nawet dwie:) Męską ( o której wspomniałam w poprzednim poście) i żeńską:)




Bardzo malowniczą grupą okazała się ta grupa. Reprezentowała ona styl "Border Morris", który wyróżnia się między innymi makijażem. Malowanie twarzy na czarno pochodzi z czasów, kiedy tańczono morris jako formę żebractwa; żebranie z kolei było nielegalne, a zatem aby uniknąć rozpoznania, a tym samym kary, tancerze malowali swoje twarze. Ta grupa jednak zwróciła moja uwagę nie tyle czarnymi buziami, co kapeluszami - zwróćcie uwagę, jakie są cudne!




I mnie było dane wystąpić w takim kapelonku:) Co prawda tylko do zdjęcia, ale zawsze:):):)


Były również inne kapelusze:


I cała masa różnych, niezwykle malownicznych charakterów. O, proszę:





Jako, że było coś dla serca, to musi być też coś dla brzusia:) Danie bowiem ostatnio upichciłam inspirując się przepisem znalezionym w magazynie EasyCook. Danie w sam raz na chłodniejszy dzionek, na przykład na jesień, czyli porę roku, którą z mniejszymi raczej niż większymi przerwami, mam od 21 lipca, hehehe. Bardzo dobre danie, bo robi się to wszystko w jednym garze:) Jest to coś w typie gulaszu, tyle, że bez mięsa. To znaczy zamiast mięsa pojawia się chorizo, ale myślę że będzie równie pyszne z innego rodzaju kiełbaską:) Dodatkowo w daniu jest szpinak! Moje najwcześniejsze doświadczenie ze szpinakiem, czy raczej z zieloną breją to czasy przedszkola. Miałam wtedy jakieś trzy lata i zasiadłam (jak i inne dzieci) do obiadu. Nie muszę chyba dodawać, że niejadkiem byłam potwornym, a do tego jak wjechała mi przed nos zielona breja to stwierdziłam, że jeść tego nie będę, i koniec. Ale kazano:) No to coś tam skubnęłam i w bek. Że beee, i wstrętne i jeść tego nie będę i koniec:) No to marsz do kąta (tak, tak, takie to były kiedyś czasy, hehehehe). Będąc grzeczną dziwczynką do tego kąta oczywiście pomaszerowałam posłusznie, ale... no kochani - nie byłabym sobą, gdybym swojego wrednego charakterku nie pokazała paniom przsedszkolankom, które mnie - dziecko, co zielonej brei jeść nie chciało - do tego kąta postawiły. One mnie do kąta, to ja im w tym kącie zieloną breję w postaci jeszcze większej brei oddałam. No i miały za swoje :) I na tym się moje dziecięce wspomnienie szpinaku kończy. Od tego czasu szpinaku nie! I koniec! Że niby alergię na szpinak mam:) Aż tu któregoś pięknego dnia znajoma zrobiła danie, które mi bardzo smakowało. No tak mi smakowało, moi drodzy, że kiedy po wtrynieniu całej porcji plus dokładki dowiedziałam się, że w daniu był szpinak, stwierdziłam, że ja chyba jednak ten szpinak to nawet lubię, hehehe. 
No więc w tym moim bezmięsnym, ale kiełbasianym gulaszu jest szpinak. Ponadto jest 1 cebula, 4-5 ziemniaków, 2 marchewki, woda, trochę octu, i puszka ciecierzycy. No i oczywiście przyprawy (u mnie czzerwona papryka, nieco chili, pieprz, vegeta. A.... i cynamon!)

Na patelni rozgrzewamy olej, następnie wrzucamy na to  pokrojoną w kosteczkę cebulkę w celu jej przyrumienienia. Następnie wrzucamy na tę samą patelnię pokrojone w kostkę ziemniaczki i marchewę. Dodajemy troszkę wody (tylko tyle, żeby nam warzywa do patelni przywierać nie zaczęły), przyprawiamy, i dusimy przez jakieś 10 - 15 minut. Po tym czasie na patelnie wrzucamy pokrojone w kostkę albo plasterki chorizo (ewentualnie inną kiełbachę) oraz około pół łyżeczki cynamonu, i dalej dusimy.


Po kolejnych 10 minutach dodajemy odsączoną ciecierzycę, zalewamy około 150 ml wody z kapką octu (w przepisie był ocet sherry, ja dałam czerwony balsamiczny), przykrywamy i zostawiamy znowu na jakieś 10 minut. Wreszcie po tym czasie dodajemy opłukane i odsączone liście szpinaku, mieszamy i po około 2 minutach podajemy. Mniam. A jeszcze bardziej mniam będzie ze świeża, cieplutką jeszcze kajzerką:)


Przepraszam za jakość zdjęcia - było robione z lampą błyskową; wiecie, jesienią szaro jest za oknem, a i ciemno się robi znacznie wcześniej:)

I to by było na tyle. Teraz muszę zabrać się za uzupełnianie zaległości - idę poodwiedzać mojej drogie blogowe koleżanki, więc wodę na kawusię proszę stawiać i ciacha na stół wyciągać:):)