wtorek, 1 czerwca 2010

Ogrodowo i o książkach z dzieciństwa :)


Ostatni tydzień maja był bardzo udany pogodowo, dzięki czemu udało się nam oporządzić co nieco ogród. Ponieważ jesteśmy tu pierwszy sezon postanowiliśmy nie obracać ogrodu do góry nogami, a jedynie go uporządkować i ewentualnie pozbyć się tego co uschnięte, a potem patrzeć co i jak, hehehe, i siedzieć z założonymi rękami i gładzić się po brzusiach:) A w przyszłym roku - jak już będziemy wiedzieć co w tym ogrodzie jest, a być nie powinno oraz czego w ogrodzie nie ma, a zdecydowanie powinno się tam znaleźć - będziemy działać na większą skalę. Tak więc w tym roku tylko oporządzanie... niby nic, a jednak trochę nam czasu na to zeszło:) To znaczy tak naprawdę to zeszło vonZealowi, bo ja.... obijałam się jak bąk i tylko udawałam (aczkolwiek bardzo skutecznie), że cokolwiek robię, hehehe.  A on dzielny chłopak, to i pracował w pocie czoła, żebym piękny ogród miała - ot, skarb!
Poniżej moje piękne, bardzo rustykalne (!!!) patio:








Mnie się podoba:) Jest zielono i ładnie. Diesel też wydaje się być zadowolony:


I tylko vonZeal jakiś taki połamany chodził, boroczek, i marudził, że plecy go bolą...:(

No i tak ładnie było do zeszłego piątku, ciepełko, słońce, no pięknie jednym słowem... W piątek natomiast, o godzinie 15.30, kiedy to młode pokolenie radośnie przekroczyło progi szkoły z nadzieją na urocze tygodniowe ferie (tak na marginesie to ja naprawdę nie rozumiem, kiedy w tym kraju dzieci się uczą, bo ciągle tylko ferie i ferie... Za moich czasów, itd... hehehe), a tu czarne, gradowe chmury się gromadzą na niebie!!!!! Ja tak sobie myślę, że to ktoś na górze decyduje, że jak młodzież nie zasłużyła na ładną pogodę w czasie ferii, to pogody nie będzie i tyle:) Ale na szczęście powoli się poprawia. Dzisiaj rano co prawda lało jak jasny gwint, ale około południa przestało i nawet słoneczko wyszło na chwilę:)

Jako że dzisiaj dzień dziecka (nawiasem mówiąc wszystkiego dobrego dla wszystkich:) pomyślałam sobie, że podzielę się z Wami książkowymi wspomnieniami z okresu kiedy byłam małym, ledwo odstającym od ziemi karzełkiem. Książki zawsze były dla mnie bardzo ważne. Rodzice nigdy nie musieli wyganiać mnie z przed telewizora, natomiast niemal codziennie dostawałam burę za siedzenie i czytanie po nocach. Gasiłam więc światło, po czym chowałam się pod kołdrę, zapalałam latarkę i czytałam dalej. Czytałam i czytałam, i czytałam. Jedne książki kochałam bardziej, inne mniej. Jedne pamiętam do dzisiaj, o innych zapominałam wraz z przeczytaniem ostatniej strony. Ale jest kilka takich, do których wracam nawet dzisiaj. 
A oto moja ukochana książka numer jeden:


Książkę tę przeczytałam po raz pierwszy od deski do deski kiedy - tak jak jej bohaterka Lisa - miałam siedem lat. Przeczytałam, zamknęłam, po czym otworzyłam i ponownie rozpoczęłam czytanie. I tak jeszcze parę razy. Możecie mi nie wierzyć, ale do dzisiaj pewne fragmenty "Dzieci z Bullerbyn" znam na pamięć:) Pozyczona od mojej sąsiadki przeleżała u mnie (ciągle czytana oczywiście) jakiś miesiąc, aż wreszczie wiedziona wyrzutami sumienia postanowiłam ją oddać. Tylko po to, żeby po tygodniu znów wdrapać się piętro wyżej i pytać z miną zbitego psa, czy mogę pożyczyć "Dzieci z Bullerbyn". I tak na okrągło. Doprawdy, naprawdę nie rozumiem dlaczego moja sąsiadka - choćby dla swojego świętego spokoju - nie dała mi tej książki w prezencie:) No ale jakoś nie dała. Wyobraźcie sobie zatem moją radość, kiedy to już jako szacowna licealistka zakupiłam sobie MÓJ WŁASNY EGZEMPLARZ!!!! I wiecie co zrobiłam? Przeczytałam od deski do deski! Zamknęłam, po czym otworzyłam i ponownie rozpoczęłam czytanie, hahahaha:):):)
Tu, na emigracji nie mam zbyt wielu książek w języku ojczystym, nad czym oczywiście bardzo ubolewam. Nie mam "Pana Tadusza", nie mam "Lalki", nie mam nawet Trylogii. Ale chyba nikt się specjalnie nie zdziwi, jeśli powiem, że mam "Dzieci z Bullerbyn"?? I jeszcze jak powiem, że właśnie jestem w trakcie jej czytania??? Taka durna baba ze mnie, hehehe:)

Po kilku latach czytania "Dzieci z Bullerbyn" niemal bez przerwy, odkryłam inną książkę, która stała się dla mnie równie ważna jak ta poprzednia. Rzecz się ma książki Pana Stanisława Pagaczewskiego. Znacie? Tak, tak, to ten, co napisał Baltazara Gąbkę:) Ale nie Baltazara moja fascynacja dotyczy. Ja - moi drodzy - odkryłam "Gospodę Pod Upiorkiem". Kochani, ta książka to jest po prostu czad nad czadami, a jak ktoś nie czytał, to naprawdę ma taką dziurę w życiorysie, jak stąd do Marakeszu!!! No, koniecznie trzeba to nadrobić:) 


A tu taki malutki fragmencik, dla zaznajomienia z tematem:)

"Minąwszy Skarżysko, Eligiusz Ryś zwiększył szybkość swojego fiata do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i włączył radio. O szóstej rano ruch na drogach był jeszcze mały, toteż redaktor niewiele ryzykował. Szosa była sucha i pusta, a przy tym prosta. Słońce stało wysoko, jak to bywa w połowie czerwca. (...)
Wtedy zobaczył jakąś postać wymachującą rękami. Ktoś stał na skraju szosy w odległości około trzystu metrów i wyraźnie dawał mu znaki, żeby się zatrzymał.
'Pewnie autostopowicz' - pomyślał redaktor i nacisnął hamulec. Fiat zatrzymał się posłusznie tuż przy człowieku wznoszącym do góry rękę.
Użycie określenia 'człowiek' w stosunku do owego osobnika można uznać za nieścisłość. To, co stało na skraju szosy machając rękami, przypominało wprawdzie człowieka, lecz bynajmniej nim nie było. Bo czy można nazwać człowiekiem istotę posiadającą tylko jedną, i w dodatku drewnianą nogę, zamiast rąk dwa suche patyki, a zamiast nosa kawałek sękatej gałęzi? Ów dziwaczny stwór ubrany był w poszarpaną i pozbawioną guzików kapotę, na głowie zaś - o ile to można nazwać głową - miał stary, usiany dziurami kapelusz o nieokreslonym kolorze.
Dziwny autostopowicz uniósł nakrycie głowy, odsłaniając zmierzwioną czuprynę, do złudzenia przypominającą wiecheć słomy, i zapytał:
- Przepraszam bardzo, czy jedzie pan do Kielc?
Redaktor Ryś przez chwilę nie odpowiadał, ponieważ musiał najpierw zamknąć otwarte ze zdumienia usta i uszczypnąć się w rękę, aby stwierdzić, że nie śni. Po chwili zdołał wykrztusić z siebie jedno jedyne słowo:
- Tak.
- Jestem wobec tego zachwycony - powiedział nieznajomy. - Czy byłby pan uprzejmy podrzucić mnie w okolice Kielc?
- Proszę bardzo.
Jak z tego widać, redaktor powoli wracał do równowagi, bo wypowiedział już dwa słowa.
- Moja wdzięczność nie będzie miała granic - rzekł nieznajomy. - Ale uprzedzam pana, że nie mam przy sobie książeczki autostopowej i nie będę mógł zrewanżować się kuponem.
- Nic nie szkodzi. - Eligiusz użył już trzech słów.
Wówczas dziwne stworzenie otworzyło drzwiczki samochodu i usiadło koło kierowcy. Eligiusz ujrzal tuż obok siebie sękaty nos, słomiane włosy i dziurawą kapotę. Poasażer wyciągną ku niemu patykowatą rękę.
- Pan pozwoli, że się przestawię. Strach jestem." (...)

Resztę przeczytajcie sobie sami. Warto:) Ja, nawet dzisiaj, kiedy czytam "Gospodę pod Upiorkiem" to wyję, żeby nie powiedzieć ryczę jak wół ze śmiechu. W głos oczywiście!!! 


A może i Wy, drogie koleżanki bloggerki zechcecie podzielić się swoimi książkowymi wspomnieniami z dzieciństwa? Zapraszam:)

A na zakończenie zabiorę was jeszcze raz do ogrodu, bo muszę się pochwalić moim przychówkiem. Oto on, pierwszy pęczek! Prawda, że piękny?



Teraz juz sobie idę, bo muszę się trochę popanoszyć po Waszych blogach. Strasznie się opuściłam ostatnio i czas to nadrobić:) 

sobota, 22 maja 2010

Sobotnia wycieczka

Wczoraj po raz pierwszy od dłuższego czasu pogoda naprawdę była super:) I tak też ma być przez cały weekend. Oby... Zaczęło się dobrze - dzisiaj było gorąco, słonecznie, cudnie. Po prostu nareszcie jest tak, jak powinno być w maju! Dlatego też - nie zastanawiając się długo - postanowiliśmy wybrać się rodzinnie na maleńką wycieczkę. Przygotowaliśmy sobie kanapki, sałatkę, coś zimnego do picia i termos z kawą, zabraliśmy sweterki (tak na wszelki wypadek), wsiedli do auta i.... w drogę:)
Po niecałej godzinie naszym oczom ukazały się takie widoki:





Ładnie? No pewnie, że ładnie:) Dlatego też zdecydowaliśmy zaparkować wozik i zostać w tym uroczym zakątku. Celem podróży okazało się być Widemouth na północnym wybrzeżu Kornwalii. Raj dla surferów:) No cóż, ja tam za serfingiem nie przepadam, powiedziałabym nawet, że pojęcia zielonego na ten temat nie mam. I specjalnie nie mam zamiaru próbować swoich sił w tej dziedzinie. Natomiast zawsze można popatrzeć, jak męczą się inni, hehehe. O proszę:









Oczywiście, żeby nie było, że tylko ja miałam na co popatrzeć...


Młode pokolenie z dziką radością moczyło kończyny i skakało przez fale (mimo, że nie wzięliśmy żadnych ciuchów do przebrania, a woda była lodowato - przynajmniej według mnie - zimna):




...a vonZeal fotografował:


Ja natomiast skorzystałam z dobrodziejstw SPA de NATURA i dokonywałam intensywnego peelingu moich biednych stóp (w końcu wszyscy wiemy jak wygladają nasze biedne stopy, a zwłaszcza pięty po zimie:)


Absolutnie polecam takie "stopowe spa". W moim przypadku (a muszę zaznaczyć, że mój przypadek do totalnie ekstremalnych należy) jeszcze maksimum ze dwie sesje i będę miała piętusie jak niemowlę:) Tym samym oficjalnie uznaję dzisiejszy dzień za całkowicie udany!



A na zakończenie dla wszystkich wielbicieli moich futrzastych pyszczków taka oto malutka foteczka na dobranoc:) :)



środa, 12 maja 2010

Imię dla kota, nieco modelingu i coś pysznego:)


Panna Kotta ma imię!!! Po wielogodzinnych burzliwych negocjacjach i dyskusjach, ale również po wzięciu pod uwagę zdania koleżanek bloggerek, kocie dziecię otrzymało jakże urokliwe imię:

Pushkin de la Moofka vonZeal vel Funia:)

A oto i Ona, polegująca na mojej (!!!) podusi Panna Dziedziczka, zadowolona ze swojego imienia:


Relacje Panny Pushkin z Dionizym układają sie bardzo poprawnie. Dziedziczka zaprzestała prychania na swojego starszego brata i obecnie zaintersowana jest znacznie bardziej merdającym Dyziowym ogonem. Póki co, Dionizy nie oponuje:) No, ale nic dziwnego - Dionizy jest niezwykle kulturalnym i dobrze ułożonym dżentelmenem, który z szacunkiem traktuje damy. 


Ponadto, koniecznie muszę się pochwalić, że dotarła wczoraj do mnie przesyłka od Justynki z blogu SweetCandyDreams z kolczykami, które wygrałam w jej Candy. Kolczyki są cudowne! Co tu dużo mówić - sa tak cudowne, że zapragnęłam je od razu założyć. Niektórzy uważni czytacze mojego bloga z pewnością już wiedzą, że deZeal miała niegdyś przekłute uszy (przez moją własna babcię - położną:)), nie mniej jednak przez ostatnie kilkanaście lat nie nosiła ona w uszach swych nic. Tym samym dziurki niestety co nieco zarosły. Ale że zapragnęłam założyć kolczyki, zaczęłam gmerać w moich uszach, wciskać kolczyki, próbować, i w końcu.... założyłam!!! No dumna z siebie byłam, jak nie wiem:) Efekt jest jednak taki niestety, że moje uszy nieco czerwone są obecnie i nijak nie nadają się do celów modelowo - pokazowych, hehehe. Ale tu z pomocą przyszedł vonZeal - osoba o dość barwnej przeszłości, której pamiątką są między innymi.... przekłute uszy:) Tym samym poniżej fotografia przestawiająca vonZeala z kolczykami:



Bardzo przepraszam za niespecjalnie ciekawą jakość powyższej fotografii, ale głupawka mnie taka nieprawdopodobna ogarnęła na widok vonZeala w kolczykach, że nijak skupić się nie mogłam na ustawieniach aparatu, hehehe. Mam nadzieję, że moja głupawka jest w pełni zrozumiała:)

A na zakończenie troszkę kulinarnie będzie, bo dobrą obiadokolację mieliśmy dzisiaj:) Duszonki!!! Oczywiście najlepiej smakują duszonki z ogniska, nie mniej jednak kiedy pogoda nie zachęca do rozpalania ogniska w ogrodzie (czy gdziekowiek indziej na wolnym powietrzu), można z powodzeniem przygotować je w piekarniku:) I bardzo dobrze, że można, bo to taka pycha, że nie wiem:) A do tego tak banalnie prosta....
Potrzeujemy ziemniaki, cebulę, kiełbasę i boczek/bekon. No i oczywiscie przyprawy (pieprz, wegeta, czerwona papryka, majeranek, oregano). Niektórzy dodają marchewkę - ja osobiście nie, bo nie lubię smaku marchewki w tego typu daniach, ale jak ktoś chce, to oczywiście proszę bardzo:)
Ziemniaki kroimy w plastry, podobnie zresztą jak i całą resztę. Następnie układamy warstwami w naczyniu wyłożonym folią aluminiową (błyszczącą stroną do środka). Ja zaczynam od położenia kilku plastrów boczku, na to idą ziemniaki, które dość chojnie przyprawiam, potem celbulka, kiełbasa i znowu boczek. I tak w kółko, aż naczynie się wypełni po brzegi:) Na samej górze powinny znaleść się ziemniaki i może plaster boczku.



Przykrywamy wszystko szczelnie folią, nakładamy pokrywkę i ładujemy do piekarnika na około godzinkę, no może  półtorej (temperatura około 200 stopni). A... zapomniałam dodać, że wartwy trzeba koniecznie dociskać, żeby się więcej zmieściło - jest to konieczne, ponieważ nieważne jak duży gar duszonek zrobimy, zawsze będzie za mało:)
I koniecznie trzeba pamiętać o jednym szczególe: podczas przygotowywania duszonek kota należy wywalić z kuchni:) W przeciwnym przypadku przygotowanie kolacji zajmie nam półtorej godziny, zamiast 20 minut:)



A poniżej danie już na talerzu. Być może prezentacja nie jest rodem z książki kucharskiej, ale musiałam się spieszyć z robieniem zdjęcia, bo duszonki znikają w tempie błyskawicznym:)


Smacznego:)
  

niedziela, 9 maja 2010

Dwa kolory; Szary

Dzień dobry:) Jestem tu nowa. Przyjechałam wczoraj do mojego nowego domu, który nazywa się Moorland Home:)



Chciałam się wam przedstawić, ale... nie mam jeszcze imienia. Przysłuchiwałam się jednak dzisiaj gorącym debatom w tej kwestii. Słyszłam coś, że niby Diva, hmmmm, no nie wiem, nie wiem. Puszkin? Podoba mi się nawet, ale przecież ja podobno dziewczynką jestem:) Usłyszałam też Feta (tylko nie wiem czy się nie przesłyszałam) i Mufka. Nie wiem jak się będę nazywać, moja nowa rodzina chyba jak widać też jeszcze nie wie. Może w końcu dojdą do porozumienia, albo ktoś inny coś zaproponuje, bo przecież nie mogę nie mieć imienia!!!
Mogę tylko powiedzieć, że mam 11 tygodni i jestem taka cudna, że głowa mała:)

Tu, gdzie teraz mieszkam mam nowego brata. On jakiś taki duży jest i trochę sie go boję (tym bardziej, że w moim poprzednim domu takie coś podobnego, tylko z plaskatą gębą mnie cały czas atakowało), więc prycham i syczę na niego z całych sił. Ten mój brat ma na imię Dyziek, czy jakoś tak i przez to moje prychanie teraz chyba on też się mnie troche boi:(


Podobno jestem bardzo wścipskim kocim dzidziusiem. Wszędzie muszę wejść. Moja nowa mama bardzo sie z tego cieszy i mówi, że przynajmniej jej wsszystkie kąty z pajęczyn powymiatam:) Do tego dokonale wspinam sie po schodach:) I bardzo skoczliwa jestem! O! Właśnie mi się przypomniało, że ktoś - chyba mój nowy tata - chciał mnie z jakichś powodów nazwać Małysz! Zupełnie tego nie rozumiem:)


Jak już zwiedziłam mój nowy domek i poczułam sie jak u siebie, wpadłam w nastrój rozrywkowo - zabawowy:)





Potem jeszcze troche poobserwowałam zwyczaje panujące w moim nowym domu:)




... i zrobiłam się trochę zmęczona (zupełnie tak jak teraz zmęczyłam się pisaniem do was:))...



Dobranoc:)