Ostatni tydzień maja był bardzo udany pogodowo, dzięki czemu udało się nam oporządzić co nieco ogród. Ponieważ jesteśmy tu pierwszy sezon postanowiliśmy nie obracać ogrodu do góry nogami, a jedynie go uporządkować i ewentualnie pozbyć się tego co uschnięte, a potem patrzeć co i jak, hehehe, i siedzieć z założonymi rękami i gładzić się po brzusiach:) A w przyszłym roku - jak już będziemy wiedzieć co w tym ogrodzie jest, a być nie powinno oraz czego w ogrodzie nie ma, a zdecydowanie powinno się tam znaleźć - będziemy działać na większą skalę. Tak więc w tym roku tylko oporządzanie... niby nic, a jednak trochę nam czasu na to zeszło:) To znaczy tak naprawdę to zeszło vonZealowi, bo ja.... obijałam się jak bąk i tylko udawałam (aczkolwiek bardzo skutecznie), że cokolwiek robię, hehehe. A on dzielny chłopak, to i pracował w pocie czoła, żebym piękny ogród miała - ot, skarb!
Poniżej moje piękne, bardzo rustykalne (!!!) patio:
Mnie się podoba:) Jest zielono i ładnie. Diesel też wydaje się być zadowolony:
I tylko vonZeal jakiś taki połamany chodził, boroczek, i marudził, że plecy go bolą...:(
No i tak ładnie było do zeszłego piątku, ciepełko, słońce, no pięknie jednym słowem... W piątek natomiast, o godzinie 15.30, kiedy to młode pokolenie radośnie przekroczyło progi szkoły z nadzieją na urocze tygodniowe ferie (tak na marginesie to ja naprawdę nie rozumiem, kiedy w tym kraju dzieci się uczą, bo ciągle tylko ferie i ferie... Za moich czasów, itd... hehehe), a tu czarne, gradowe chmury się gromadzą na niebie!!!!! Ja tak sobie myślę, że to ktoś na górze decyduje, że jak młodzież nie zasłużyła na ładną pogodę w czasie ferii, to pogody nie będzie i tyle:) Ale na szczęście powoli się poprawia. Dzisiaj rano co prawda lało jak jasny gwint, ale około południa przestało i nawet słoneczko wyszło na chwilę:)
Jako że dzisiaj dzień dziecka (nawiasem mówiąc wszystkiego dobrego dla wszystkich:) pomyślałam sobie, że podzielę się z Wami książkowymi wspomnieniami z okresu kiedy byłam małym, ledwo odstającym od ziemi karzełkiem. Książki zawsze były dla mnie bardzo ważne. Rodzice nigdy nie musieli wyganiać mnie z przed telewizora, natomiast niemal codziennie dostawałam burę za siedzenie i czytanie po nocach. Gasiłam więc światło, po czym chowałam się pod kołdrę, zapalałam latarkę i czytałam dalej. Czytałam i czytałam, i czytałam. Jedne książki kochałam bardziej, inne mniej. Jedne pamiętam do dzisiaj, o innych zapominałam wraz z przeczytaniem ostatniej strony. Ale jest kilka takich, do których wracam nawet dzisiaj.
A oto moja ukochana książka numer jeden:
Książkę tę przeczytałam po raz pierwszy od deski do deski kiedy - tak jak jej bohaterka Lisa - miałam siedem lat. Przeczytałam, zamknęłam, po czym otworzyłam i ponownie rozpoczęłam czytanie. I tak jeszcze parę razy. Możecie mi nie wierzyć, ale do dzisiaj pewne fragmenty "Dzieci z Bullerbyn" znam na pamięć:) Pozyczona od mojej sąsiadki przeleżała u mnie (ciągle czytana oczywiście) jakiś miesiąc, aż wreszczie wiedziona wyrzutami sumienia postanowiłam ją oddać. Tylko po to, żeby po tygodniu znów wdrapać się piętro wyżej i pytać z miną zbitego psa, czy mogę pożyczyć "Dzieci z Bullerbyn". I tak na okrągło. Doprawdy, naprawdę nie rozumiem dlaczego moja sąsiadka - choćby dla swojego świętego spokoju - nie dała mi tej książki w prezencie:) No ale jakoś nie dała. Wyobraźcie sobie zatem moją radość, kiedy to już jako szacowna licealistka zakupiłam sobie MÓJ WŁASNY EGZEMPLARZ!!!! I wiecie co zrobiłam? Przeczytałam od deski do deski! Zamknęłam, po czym otworzyłam i ponownie rozpoczęłam czytanie, hahahaha:):):)
Tu, na emigracji nie mam zbyt wielu książek w języku ojczystym, nad czym oczywiście bardzo ubolewam. Nie mam "Pana Tadusza", nie mam "Lalki", nie mam nawet Trylogii. Ale chyba nikt się specjalnie nie zdziwi, jeśli powiem, że mam "Dzieci z Bullerbyn"?? I jeszcze jak powiem, że właśnie jestem w trakcie jej czytania??? Taka durna baba ze mnie, hehehe:)
Po kilku latach czytania "Dzieci z Bullerbyn" niemal bez przerwy, odkryłam inną książkę, która stała się dla mnie równie ważna jak ta poprzednia. Rzecz się ma książki Pana Stanisława Pagaczewskiego. Znacie? Tak, tak, to ten, co napisał Baltazara Gąbkę:) Ale nie Baltazara moja fascynacja dotyczy. Ja - moi drodzy - odkryłam "Gospodę Pod Upiorkiem". Kochani, ta książka to jest po prostu czad nad czadami, a jak ktoś nie czytał, to naprawdę ma taką dziurę w życiorysie, jak stąd do Marakeszu!!! No, koniecznie trzeba to nadrobić:)
A tu taki malutki fragmencik, dla zaznajomienia z tematem:)
"Minąwszy Skarżysko, Eligiusz Ryś zwiększył szybkość swojego fiata do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i włączył radio. O szóstej rano ruch na drogach był jeszcze mały, toteż redaktor niewiele ryzykował. Szosa była sucha i pusta, a przy tym prosta. Słońce stało wysoko, jak to bywa w połowie czerwca. (...)
Wtedy zobaczył jakąś postać wymachującą rękami. Ktoś stał na skraju szosy w odległości około trzystu metrów i wyraźnie dawał mu znaki, żeby się zatrzymał.
'Pewnie autostopowicz' - pomyślał redaktor i nacisnął hamulec. Fiat zatrzymał się posłusznie tuż przy człowieku wznoszącym do góry rękę.
Użycie określenia 'człowiek' w stosunku do owego osobnika można uznać za nieścisłość. To, co stało na skraju szosy machając rękami, przypominało wprawdzie człowieka, lecz bynajmniej nim nie było. Bo czy można nazwać człowiekiem istotę posiadającą tylko jedną, i w dodatku drewnianą nogę, zamiast rąk dwa suche patyki, a zamiast nosa kawałek sękatej gałęzi? Ów dziwaczny stwór ubrany był w poszarpaną i pozbawioną guzików kapotę, na głowie zaś - o ile to można nazwać głową - miał stary, usiany dziurami kapelusz o nieokreslonym kolorze.
Dziwny autostopowicz uniósł nakrycie głowy, odsłaniając zmierzwioną czuprynę, do złudzenia przypominającą wiecheć słomy, i zapytał:
- Przepraszam bardzo, czy jedzie pan do Kielc?
Redaktor Ryś przez chwilę nie odpowiadał, ponieważ musiał najpierw zamknąć otwarte ze zdumienia usta i uszczypnąć się w rękę, aby stwierdzić, że nie śni. Po chwili zdołał wykrztusić z siebie jedno jedyne słowo:
- Tak.
- Jestem wobec tego zachwycony - powiedział nieznajomy. - Czy byłby pan uprzejmy podrzucić mnie w okolice Kielc?
- Proszę bardzo.
Jak z tego widać, redaktor powoli wracał do równowagi, bo wypowiedział już dwa słowa.
- Moja wdzięczność nie będzie miała granic - rzekł nieznajomy. - Ale uprzedzam pana, że nie mam przy sobie książeczki autostopowej i nie będę mógł zrewanżować się kuponem.
- Nic nie szkodzi. - Eligiusz użył już trzech słów.
Wówczas dziwne stworzenie otworzyło drzwiczki samochodu i usiadło koło kierowcy. Eligiusz ujrzal tuż obok siebie sękaty nos, słomiane włosy i dziurawą kapotę. Poasażer wyciągną ku niemu patykowatą rękę.
- Pan pozwoli, że się przestawię. Strach jestem." (...)
Resztę przeczytajcie sobie sami. Warto:) Ja, nawet dzisiaj, kiedy czytam "Gospodę pod Upiorkiem" to wyję, żeby nie powiedzieć ryczę jak wół ze śmiechu. W głos oczywiście!!!
A może i Wy, drogie koleżanki bloggerki zechcecie podzielić się swoimi książkowymi wspomnieniami z dzieciństwa? Zapraszam:)
A na zakończenie zabiorę was jeszcze raz do ogrodu, bo muszę się pochwalić moim przychówkiem. Oto on, pierwszy pęczek! Prawda, że piękny?
Teraz juz sobie idę, bo muszę się trochę popanoszyć po Waszych blogach. Strasznie się opuściłam ostatnio i czas to nadrobić:)