Czy ktoś tu jeszcze w ogóle zagląda? Ciekawa jestem, bo z jakiś zupełnie nieznanych mi powodów Moorland Home porósł mchem... i pajęczyny się pojawiły w kątach pomiędzy postami, hehehe. Przyczyn mojej przedłużającej się nieobecności w świecie blogowym można by znaleść pewnie całe mnóstwo, ale tłumaczyć się nie czas i miejsce:) Powiem tylko tyle: mea culpa i już jestem:) Na dzień dobry zatem mały bukiecik dla wszystkich tych, którzy jeszcze o mnie nie zapomnieli...
Moi mili, chałupa nasza Moorlandowa cały czas jest w rozsypce, a nawet więcej niż w rozsypce. No bo ściany obskropane, futryny drzwi obdarte z farby i... czas ucieka:) Ale już jesteśmy na dobrej drodze, bo ściany które wymagały szczególnej uwagi (w tym moja sławetna ściana kuchenna) zostały wygipsowane pięknie przez fachowców. Matko, ile z tym zachodu było... Gipsowanie trwało pięć tygodni, a ścian wymagających szczególnej uwagi było - pożal sie Boże - 4 (słownie: cztery), w tym jedna o powierzchni około jednego metra kwadratowego:). Na dodatek są oczywiście wakacje, a zatem młode pokolenie uziemione w domu. Młode pokolenie natomiast na komendę "Nie dotykać! Świeżo malowane!" co robi? Oczywiście musi sprawdzić, czy aby napewno świeżo malowane i już mamy piekne odciski na ścianie na ten przykład, i robotę polegającą na położeniu kolejnej warstwy farby (bo sprawdzanie nie kończy się zazwyczaj na jednym odcisku, o nie, hehehehe), a co za tym idzie kolejny dzień z głowy:) No nie ma co ryzykować i trzeba czekać, aż młode pokolenie wróci do szkoły...
Pogodę mieliśmy iście letnią do 21 lipca, czyli do dnia rozpoczęcia wakacji. Od tego czasu niebo nad Moorland Home najczęściej wygląda tak:
a roślinki w ogrodzie najczęsciej wyglądają tak:
Prawda, że uroczo? A w przerwie między ulewnymi deszczami, porywistymi wichurami, i temperaturami bynajmniej nie +25 stopni, można sobie w ogrodzie (bo dalej lepiej sie nie wypuszczać za bardzo w obawie przed kolejną ulewą, hehehe) pooglądać różnego rodzaju stwory. Takie na przykład:
Pomimo niespecjanie sprzyjającej aury mieliśmy jednak we wsi nasz coroczny festiwal folklorystyczny. O dziwo, tym razem pogoda dopisała. Niestety, nie dopisała publiczność - ponoć w tym roku było znacznie mniej osób przyjezdnych niż w latach ubiełych. Mnie to specjalnie nie dziwi - ceny biletów były bardzo wygórowane. Załoga naszej chałupy mogła sobie pozwolić niestety tylko na jeden dzień festiwalu (a właściwie tylko pół dnia). Zabawa jednak była przednia; poza oczywistymi atrakcjami pod tytułem namiot z piwem typu "spocone skarpety", czyli English Ale (to vonZeal), a także bardziej normalnym piwem typu "blond" (to ja), były koncerty, opowiadanie historyjek dla dzieci, teatrzyk kukiełkowy, wyścigi gumowych kaczek (nasza kaczka oczywiście.... nie wygrała), i cała masa innych różności:)
Oczywiście, jak to na festiwal folkowy przystało, pojawiło się sporo grup Morris Dancers. Taniec Morris jest angielskim tańcem ludowym, tańczonym zwykle przy akompaniamencie muzycznym. Tancerze często korzystają z rekwizytów, takich jak kije, miecze, chusteczki, czy dzwonki. Jest kilka stylów tańca morris, a grup Morris Dancers jest tyle, że trudno je policzyć:) Również i nasza wieś ma swoją grupę, a nawet dwie:) Męską ( o której wspomniałam w poprzednim poście) i żeńską:)
Bardzo malowniczą grupą okazała się ta grupa. Reprezentowała ona styl "Border Morris", który wyróżnia się między innymi makijażem. Malowanie twarzy na czarno pochodzi z czasów, kiedy tańczono morris jako formę żebractwa; żebranie z kolei było nielegalne, a zatem aby uniknąć rozpoznania, a tym samym kary, tancerze malowali swoje twarze. Ta grupa jednak zwróciła moja uwagę nie tyle czarnymi buziami, co kapeluszami - zwróćcie uwagę, jakie są cudne!
I mnie było dane wystąpić w takim kapelonku:) Co prawda tylko do zdjęcia, ale zawsze:):):)
Były również inne kapelusze:
I cała masa różnych, niezwykle malownicznych charakterów. O, proszę:
Jako, że było coś dla serca, to musi być też coś dla brzusia:) Danie bowiem ostatnio upichciłam inspirując się przepisem znalezionym w magazynie EasyCook. Danie w sam raz na chłodniejszy dzionek, na przykład na jesień, czyli porę roku, którą z mniejszymi raczej niż większymi przerwami, mam od 21 lipca, hehehe. Bardzo dobre danie, bo robi się to wszystko w jednym garze:) Jest to coś w typie gulaszu, tyle, że bez mięsa. To znaczy zamiast mięsa pojawia się chorizo, ale myślę że będzie równie pyszne z innego rodzaju kiełbaską:) Dodatkowo w daniu jest szpinak! Moje najwcześniejsze doświadczenie ze szpinakiem, czy raczej z zieloną breją to czasy przedszkola. Miałam wtedy jakieś trzy lata i zasiadłam (jak i inne dzieci) do obiadu. Nie muszę chyba dodawać, że niejadkiem byłam potwornym, a do tego jak wjechała mi przed nos zielona breja to stwierdziłam, że jeść tego nie będę, i koniec. Ale kazano:) No to coś tam skubnęłam i w bek. Że beee, i wstrętne i jeść tego nie będę i koniec:) No to marsz do kąta (tak, tak, takie to były kiedyś czasy, hehehehe). Będąc grzeczną dziwczynką do tego kąta oczywiście pomaszerowałam posłusznie, ale... no kochani - nie byłabym sobą, gdybym swojego wrednego charakterku nie pokazała paniom przsedszkolankom, które mnie - dziecko, co zielonej brei jeść nie chciało - do tego kąta postawiły. One mnie do kąta, to ja im w tym kącie zieloną breję w postaci jeszcze większej brei oddałam. No i miały za swoje :) I na tym się moje dziecięce wspomnienie szpinaku kończy. Od tego czasu szpinaku nie! I koniec! Że niby alergię na szpinak mam:) Aż tu któregoś pięknego dnia znajoma zrobiła danie, które mi bardzo smakowało. No tak mi smakowało, moi drodzy, że kiedy po wtrynieniu całej porcji plus dokładki dowiedziałam się, że w daniu był szpinak, stwierdziłam, że ja chyba jednak ten szpinak to nawet lubię, hehehe.
No więc w tym moim bezmięsnym, ale kiełbasianym gulaszu jest szpinak. Ponadto jest 1 cebula, 4-5 ziemniaków, 2 marchewki, woda, trochę octu, i puszka ciecierzycy. No i oczywiście przyprawy (u mnie czzerwona papryka, nieco chili, pieprz, vegeta. A.... i cynamon!)
Na patelni rozgrzewamy olej, następnie wrzucamy na to pokrojoną w kosteczkę cebulkę w celu jej przyrumienienia. Następnie wrzucamy na tę samą patelnię pokrojone w kostkę ziemniaczki i marchewę. Dodajemy troszkę wody (tylko tyle, żeby nam warzywa do patelni przywierać nie zaczęły), przyprawiamy, i dusimy przez jakieś 10 - 15 minut. Po tym czasie na patelnie wrzucamy pokrojone w kostkę albo plasterki chorizo (ewentualnie inną kiełbachę) oraz około pół łyżeczki cynamonu, i dalej dusimy.
Po kolejnych 10 minutach dodajemy odsączoną ciecierzycę, zalewamy około 150 ml wody z kapką octu (w przepisie był ocet sherry, ja dałam czerwony balsamiczny), przykrywamy i zostawiamy znowu na jakieś 10 minut. Wreszcie po tym czasie dodajemy opłukane i odsączone liście szpinaku, mieszamy i po około 2 minutach podajemy. Mniam. A jeszcze bardziej mniam będzie ze świeża, cieplutką jeszcze kajzerką:)
Przepraszam za jakość zdjęcia - było robione z lampą błyskową; wiecie, jesienią szaro jest za oknem, a i ciemno się robi znacznie wcześniej:)
I to by było na tyle. Teraz muszę zabrać się za uzupełnianie zaległości - idę poodwiedzać mojej drogie blogowe koleżanki, więc wodę na kawusię proszę stawiać i ciacha na stół wyciągać:):)